Sytuacja niezupełnie hipotetyczna: przychodzi pacjent do lekarza i kładzie na stole dyktafon lub telefon z opcją nagrywania. „Będę nagrywał” – uprzedza. I druga sytuacja. Wchodzi pacjent do gabinetu i niczego nie wyciąga. Bo nagrywa potajemnie.
Fot. Beata Kitowska / Agencja Gazeta
Zapachniało Orwellem, ale lekarze muszą się liczyć z tym, że do takich sytuacji dochodzi i będzie dochodziło coraz częściej. Rozmaite organizacje i ruchy „pacjenckie” podają sobie pocztą pantoflową publikowane w sieci porady, jakie dowody można wykorzystać w sprawach o błąd medyczny. W ostatnich miesiącach porada numer jeden to właśnie dowód z nagrania – przede wszystkim „potajemnego”.
Skąd to zainteresowanie podsłuchami? Po trosze na fali tzw. taśm „Wprost” i publikacji o tym, że Polacy nagrywają na potęgę – wszystko i wszystkich (choć na szczęście – nie wszyscy). Ale prawdziwym impulsem dla tych, którzy – delikatnie mówiąc – nie darzą lekarzy bezkrytycznym zaufaniem, były publikacje po wyroku Sądu Najwyższego z 30 stycznia 2014 roku (sygn. IV CSK 257/13). Sąd Najwyższy oddalił kasację od wyroku Sądu Apelacyjnego z Białegostoku, który dwa lata wcześniej uznał (w sprawie nie dotyczącej relacji lekarz-pacjent), że jeżeli autorem nagrania jest uczestnik rozmowy, nie można postawić zarzutu, że nagrywanie rozmowy jest sprzeczne z prawem, ale co najwyżej – z dobrymi obyczajami.