×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Młoda, sfrustrowana lekarka odpowiada krytykom

Zofia Dąbrowska, lekarka

Kończąc kierunek medyczny nikt z nas – lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych, techników itd., nie składał ślubów ubóstwa. „Sfrustrowana lekarka” odpowiada krytykom.

Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Gazeta

Cieszę się, że mój list wywołał dyskusję. Dziękuję za każdy pojedynczy komentarz, bez względu na jego naturę, jeśli tylko coś wniósł do wymiany zdań. Dziękuję tym wszystkim, którzy tekst przeczytali i go w duchu przemyśleli. To też ważne. Widać, że rozmowa na temat przyszłości służby zdrowia jest aktualna i potrzebna.

Czytaj "List młodej, sfrustrowanej lekarki"

Oficjalnie „służby zdrowia” już nie ma, jest „ochrona zdrowia”. System ochrony zdrowia. Bardzo złożony system. Dużym nadużyciem jest sąd, że rozwiązanie problemów pacjentów rozwiąże problemy tego systemu w naszym kraju. Na ten system oprócz jego odbiorców składają się również pracownicy. Jeśli nawet udałoby się rozwiązać problemy dostępności usług medycznych, to co z drugą stroną, czyli pracownikami?

Kończąc kierunek medyczny nikt z nas, lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych, techników itd., nie składał ślubów ubóstwa. Czemu ekonomista, inżynier, prawnik czy wykwalifikowany fachowiec może zarabiać, a medyk nie?

Posłużę się prostym przykładem: znam się na leczeniu, ale na instalacji elektrycznej już nie. Mam dwa wyjścia – albo nauczę się szybko podstaw elektryki i zrobię to sama (ale brakuje mi doświadczenia, więc szansa, że coś zrobię nie tak, jest duża) albo wezwę fachowca, a wtedy… A wtedy zapłacę. Za jego czas i wiedzę, której ja nie mam.

Czemu płacę fryzjerce? Bo nie umiem ostrzyc się sama. Jest jednak ktoś inny, kto poświęcił swój czas, żeby tego się nauczyć i mogę od niego kupić tę usługę. Podobnie jest z leczeniem. Chodzi o czas i o wiedzę. Nie mogę zaakceptować tego, że po długich, trudnych medycznych studiach praca w zawodach ochrony zdrowia jest płatna na poziomie pracownika niewykwalifikowanego.

Lekarz do tej pory studiował sześć lat, potem czekał go roczny staż. Większość pozostałych pracowników kończy pięcioletnie studia magisterskie. Następnie praktycznie wszyscy się specjalizujemy. To kolejne lata kształcenia. Nadużyciem jest stwierdzenie, że to Wy, czyli społeczeństwo, nas kształcicie, więc my – lekarze mamy to odrobić. My też jesteśmy częścią tego społeczeństwa, nasi rodzice i my sami też płacimy za nasze studia. Nikt za nas nie opłacał podręczników, kursów lub konferencji. Nikt nie mówi o „odrabianiu” w państwowej firmie ekonomi, prawa czy inżynierii lądowej.

Jeśli po siedmiu latach na rękę dostaję około 2400 złotych to... za godzinę, np. we wrześniu, wychodzi 14,5 zł. To pensja lekarska. Pozostałe są niższe. Czy nikogo nie dziwi, że za tę stawkę, po tylu latach kształcenia, ktokolwiek jeszcze w pracuje w szpitalu? Doprecyzuję, że mówimy tu o pojedynczym etacie, a nie przychodach z przysłowiowych dziesięciu miejsc pracy. Dlaczego, żeby zarobić adekwatnie do poziomu wykształcenia muszę pracować dwanaście i więcej godzin na dobę?

Do tego dochodzi jeszcze obowiązek kształcenia ustawicznego. Wiedza w medycynie pędzi naprzód. Cena tegorocznej konferencji, na którą chciałam jechać, dotyczącej leczenia ran, to 1640 złotych. To więcej niż połowa mojej pensji. Są oczywiście szkolenia i tańsze, i droższe. Płacimy sami. Po co to nam? Żeby lepiej leczyć. Nikt nam podwyżki za wyjazd na szkolenie nie da, a i z urlopem szkoleniowym bywa różnie.

Skoro jesteśmy przy podwyżce. Zrobię specjalizację i co? Moja pensja poszybuje do 3500, może do 4000 zł. Za trzynaście lat kształcenia? Za mnóstwo własnych środków wydanych na dodatkowe szkolenia? Są jeszcze dodatki. Za doktorat koło 50 złotych miesięcznie i 100 za drugą specjalizację. Nic tylko uczyć się dalej...

Wiele osób podniesie jeszcze kwestię dyżurów. Wiele grup zawodowych pracuje w nocy i w ciężkich warunkach, więc mówienie, że praca lekarza jest pod tym względem nadzwyczajna, będzie nie na miejscu. Tylko że w przypadku dyżurów lekarskich obecnie brakuje jasnych regulacji i pracodawcy interpretują je, jak chcą.

Z mężem pracujemy w dwóch różnych miejscach, ja wcześniej pracowałam w innym szpitalu, niż obecnie. W każdym z tych trzech miejsc inaczej liczy się czas pracy. Ciekawe, prawda? W końcu jest Kodeks Pracy, Ustawa o Zawodzie Lekarza i Lekarza Dentysty i nawet wyroki Sądu Najwyższego, ale jest też rzeczywistość.

W moim pierwszym miejscu pracy dyżurowaliśmy z etatu i po dyżurze schodziliśmy do domu, a stawki wyliczane były według tych z Kodeksu Pracy. Kwestia sporną była tylko definicja dyżuru. Nasz zaczynał się o... 20.00. Między 15.00 a 20.00 według dyrekcji pracowaliśmy normalnie. Mój mąż z kolei mimo otwartej specjalizacji z chirurgii nie ma dyżurów nocnych. Pełni takie, jakie są zapisach dotyczących specjalizacji, czyli po ok. pięciu godzin i dodatkowo obowiązkowe niepłatne dyżury pod telefonem. Nie miał wyboru: albo jest pod telefonem za darmo albo ciężko będzie mu skończyć specjalizację.

Nie może wtedy nigdzie pojechać, tylko czeka na telefon. Jeśli go nie wezwą, to nie dostanie pieniędzy, ale jeśli zostanie ściągnięty o drugiej w nocy do zabiegu, to od siódmej do piętnastej musi normalnie pracować.

W moim obecnym miejscu pracy dyżury są z kolei kontraktowe, czyli po dyżurze zostajemy w pracy. Co przekłada się na to, że pracujemy ciągiem trzydzieści jeden i pół godziny. Czy są inne możliwości? Oczywiście, fantazja dotycząca regulacji czasu pracy lekarzy jest wprost nieograniczona.

Najlepsze moim zdaniem jest to, że jeśli tylko lekarz przejdzie na kontrakt, to może pracować codziennie po dwadzieścia cztery godziny i nikt złego słowa mu nie powie. NFZ „nie widzi” czasu pracy lekarzy kontraktowych. Możesz nawet zapracować się na śmierć i doprowadzić do niej swojego pacjenta.

Jest jeszcze jedna strona kontraktu. To umowa podmiotu leczniczego z innym podmiotem leczniczym, czyli najczęściej prywatną praktyką lekarską – taką jednoosobową działalnością gospodarczą. Brzmi znajomo? Dokładnie: to takie medyczne „śmieciówki”.

Czy my chcemy tyle pracować? Pytanie jest retoryczne. Chcemy zarabiać adekwatnie do naszego wykształcenia, wiedzy, którą mamy i ryzyka zawodowego, które codziennie podejmujemy. Nie możemy tego osiągnąć na jednym etacie, więc tak jak ludzie innych profesji imamy się dodatkowych zajęć. Co z tego wychodzi? Dobrze wiemy my i wiedzą pacjenci. My mamy zmęczenie, podupadanie na zdrowiu, nieszczęśliwe rodziny, a pacjent ma doktora gbura, który niczego nie tłumaczy, nie ma czasu, jak nie jest zły, to zmęczony itd.

Wielokrotnie pojawiają się głosy, że jak doktorowi pokazać „zielony banknot” to nawet o godzinie dwudziestej w prywatnej przychodni będzie miły, uśmiechnięty i czas znajdzie. Odpowiem nie wprost: jak tylko zdam egzamin specjalizacyjny, to też chętnie zamienię szpital na prywatną przychodnię, będę wypoczęta, będę miała dla Ciebie czas i wszystko Ci cierpliwie wytłumaczę, a wieczór spędzę z rodziną.

Tekst po raz pierwszy ukazał się w portalu naTemat.pl

05.04.2016
Zobacz także
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta