- Byłam młodym lekarzem, przyjmowałam po 100 pacjentów dziennie. Pewnego dnia syn sołtysa uległ śmiertelnemu wypadkowi podczas pracy w polu. Mało myśląc, od razu tam pobiegłam. Rzeczywiście leżał martwy, ale ja musiałam sprawdzić, czy da się coś jeszcze zrobić. Ludzie byli pod wrażeniem, że ja tak biegłam do zmarłego - mówi Krystyna Pęksa-Frendo – lekarz, pracująca w poradni POZ od 56 lat, a w zawodzie nieprzerwanie od 61 lat.
Czy mogę zapytać, ile ma Pani lat?
Mam 84 lata. Urodziłam się 4 czerwca 1934 roku.
Jak długo leczy Pani ludzi?
Leczę nieprzerwanie od 61 lat. Zaczęłam pracować w 1957 roku, kiedy miałam 23 lata.
Krystyna Pęksa-Frendo – lekarz, pracuje w poradni podstawowej opieki zdrowotnej od 56 lat, a w zawodzie nieprzerwanie od 61 lat.
Kiedy pojawiła się myśl o medycynie?
To były ciężkie czasy – była nas czwórka w domu, rodzicom nie było łatwo, chciałam pracować
od razu, najszybciej jak się dało.
Myśl o medycynie pojawiła się szybko – od zawsze
czytałam dużo książek, a jedną z nich była
książka Franciszka Waltera o chorobach skóry
(„Wit Stwosz, rzeźbiarz chorób skórnych” – przyp.
red.), która uwrażliwiła mnie na wiele objawów.
Mój ojciec miał doktorat, habilitację, był dyrektorem
szkoły w Łącku, gdzie mieszkaliśmy.
Pewnego dnia dostał wiadomość, żeby uciekał z rodziną, ponieważ partyzanci szykują się do wysadzenia
szkoły (w Łącku działał niemiecki skład
broni). Pojechaliśmy na kilka nocy do pobliskiej
wsi. Mama ukryła w skrzyni na strychu garnitur
ojca, sukienkę i inne cenniejsze rzeczy. Po powrocie
okazało się, że skrzynię zajęły myszy. Mnóstwo
malutkich myszek. Do dziś pamiętam ten mysi zapach.
Kiedy pracowałam już w Wawrzeńczycach,
bogatej podkrakowskiej wsi słynącej z uprawy
tytoniu, znów pojawił się ten mysi zapach – przychodzili
do mnie młodzi ludzie – kaszel, stan
podgorączkowy, a ja czułam mysi zapach. Przypomniałam
sobie, że w książce profesora Waltera
czytałam, że ten zapach towarzyszy gruźlicy.
Zaczęłam diagnozować kolejne przypadki tej
choroby, które potwierdzały zdjęcia rentgenowskie.
Wieść o tych trafnych diagnozach szybko się rozeszła.
Wróćmy do początku – kiedy postanowiła Pani zostać lekarzem?
Był rok 1952. Miałam 18 lat, zdawałam egzamin na Akademię Medyczną w Krakowie, bardzo łatwy – pytano o naukę w świecie współczesnym. Zdałam egzamin na celujący, ale nie zostałam przyjęta – jak mi powiedziano „z powodu braku miejsc”. Była możliwość odwołania, z której skorzystałam. Asystent zapytał mnie wtedy, dlaczego mój tata, który po wojnie należał do PPS, potem z niej wystąpił. Okazało się, że to był powód nieprzyjęcia mnie na studia. Ten człowiek zasugerował, abym zaczęła od szkoły felczerskiej, później dostanę się na medycynę na trzeci rok.
Posłuchała Pani jego rady?
O tak, zaczęłam naukę w 2-letniej szkole felczerskiej,
która znajdowała się na ul. Krupniczej w Krakowie.
Od razu były zajęcia z fizjologii, chirurgii, chemii
– wszystko notowałam, ale niewiele rozumiałam.
Wróciłam do domu i powiedziałam rodzicom,
że nie zostanę felczerem, a co dopiero lekarzem.
Wtedy ojciec wysłał mnie do Warszawy do jednego z ówczesnych wiceministrów. Pojechałam do Warszawy
na Mariensztat, przyjęła mnie Pani, która
zadzwoniła do wiceministra zdrowia i poprosiła o moje przyjęcie na studia. Udało się, ale był już
grudzień. Dołączyłam do mojego roku z kilkumiesięcznym
opóźnieniem. Koledzy opanowali już całą
anatomię człowieka, a ja musiałam sporo nadrobić.
To był bardzo trudny rok, ale udało mi się szybko
wszystko opanować.
Później kobieta, która mi pomogła, zapytała,
czy nie zastanawia mnie, dlaczego to zrobiła.
Okazało się, że wraz z mężem byli przed wojną
członkami PPS. Mój ojciec był wówczas dyrektorem
szkoły w Bielsku-Białej. Kurator przyjechał
na kontrolę lekcji męża tej kobiety. Lekcja wyszła
świetnie, nauczyciel był doświadczony. Jednak kurator
powiedział mojemu ojcu, że ma natychmiast
zwolnić nauczyciela. Mój ojciec od razu złożył dymisję,
na co kurator oznajmił, że uważa rozmowę
za niebyłą. Nauczyciel nie stracił pracy. Kiedyś
dzieci się nie wtajemniczało w takie sprawy, dopiero
wiceminister uświadomiła mi, że pomogła
mi z wdzięczności wobec mojego ojca.
Jak wyglądały studia medyczne?
Były to porządne studia – 5-letnie jednolite, a po nich staż. Jednocześnie studiowaliśmy i odbywaliśmy praktyki w klinice, uczyliśmy się, jak tylko się dało, m.in. od pielęgniarek. Profesorowie podróżowali po świecie, ale nie każdy chciał się dzielić zdobytą wiedzą i informacjami. Teraz jest inaczej, studenci mają dużo łatwiejszy dostęp do wiedzy. Dzisiaj medycyna jest na naprawdę wysokim poziomie.
Czy studia medyczne były łatwo dostępne dla kobiet?
Tak, uczelnia przyjmowała kobiety, ale mężczyzn i tak było więcej.
Jak trafiła Pani do swojej pierwszej pracy?
Znałam Marię Popczyńską-Markową, która
pracowała wtedy na etacie szpitalnym w Instytucie
Pediatrii i otrzymała propozycję etatu klinicznego w Instytucie Pediatrii, kiedy ja kończyłam studia.
Wtedy zaproponowała mi, abym przyszła na jej
miejsce w przychodni w Pleszowie (Pleszów – dawna
podkrakowska wieś, obecnie wchodzi w skład
dzielnicy Nowa Huta w Krakowie – przyp. red.).
Zgodziłam się. Jeszcze wtedy nie ogłoszono terminów
egzaminów, dlatego przez kilka tygodni pracowałam
„na cudzą pieczątkę i dyplom”. Jak tylko
podano terminy, jako jedna z pierwszych osób podeszłam
do egzaminu. Tak się spieszyłam ze strachu.
To była praca za 250–300 zł. Koleżanka stomatolog
zapytała, dlaczego pracuję za takie grosze,
przecież w Wawrzeńczycach szukają kierownika
przychodni. Okazało się, że pensja wynosiła 6 tys.
zł – to było więcej niż zarabiali profesorowie, kierownicy
katedr w Krakowie. Rozpoczęłam pracę
– do południa byłam na stażu pediatrycznym, a po południu jechałam do Wawrzeńczyc i przyjmowałam
pacjentów.
Myślała Pani o specjalizacji?
Kiedy zdawałam egzamin, pan profesor Brzeziński,
psychiatra, zaproponował mi asystenturę w Katedrze Psychiatrii. Odmówiłam. Musiałam to
zrobić – jak mu powiedziałam: jestem zbyt wrażliwa,
płakałam w kinie na każdym filmie. Nalegał,
przekonało go dopiero to, że kiedy się uczyłam z podręcznika o jakiejś chorobie, od razu ją widziałam u siebie. Później już nikt mi nie zaproponował
specjalizacji.
Chciałam zostać chirurgiem, ale mój tata odradził
mi tę specjalizację, mówiąc, że będę ciągle w pracy. A że ja zawsze słuchałam mojego ojca, wybrałam
pediatrię. Nie żałuję, że zostałam lekarzem,
dziś wybrałabym dokładnie tę samą drogę, chociaż
nie jest łatwa. Odpowiedzialność jest olbrzymia.
Wtedy jeszcze nie istniała specjalizacja medycyny rodzinnej.
Nie, byłam lekarzem spółdzielni zdrowia.
Jak lekarze mogli się wtedy dokształcać?
Dopóki była „żelazna kurtyna”, nie korzystaliśmy z osiągnięć medycyny światowej. Chodziłam
jednak na spotkania Towarzystwa Pediatrycznego.
Dzięki takim zebraniom oraz dzięki ludziom, którzy
po powrocie z zagranicy chcieli dzielić się swoją
wiedzą, mogliśmy się czegoś dowiedzieć.
Mój mąż otrzymał kiedyś zaproszenie do Instytutu
Chorób Zakaźnych we Włoszech na 6 tygodni.
Pojechałam z nim. Tam spotykałam profesorów,
których pytałam o wszystko. Z jedną Polką, panią
profesor pracującą w Rzymie, rozmawiałam o szczepieniach przeciwko odrze, o podostrym
stwardniającym zapaleniu mózgu (które wówczas
znaliśmy jako przewlekły zanik mózgu), które
może wystąpić u dziecka po zachorowaniu na odrę.
Po powrocie, podczas jednej z wizyt domowych
badałam 8-letniego chłopca. Na pozór zdrowy. Zapytałam
matkę, co ją niepokoi. Odpowiedziała, że
dziecko uczy się rosyjskiego, angielskiego, dobrze
zna matematykę, a jak zadają mu pytanie po angielsku,
to ono odpowiada po rosyjsku. Wtedy przypomniałam
sobie o tym, co powiedziała mi pani
profesor we Włoszech – wypisałam skierowanie
do Poradni Neurologicznej Szpitala Dziecięcego
na ulicy Strzeleckiej w Krakowie. Po kilku dniach
dowiedziałam się od babci tego dziecka, że moja
diagnoza się potwierdziła: przewlekły zanik mózgu.
Niestety dziecko po jakimś czasie zmarło.
Już w latach 90. przychodzili do nas lekarze i farmaceuci, którzy pracowali w firmach farmaceutycznych.
Zapraszali nas na spotkania, zaczęłam
jeździć do Warszawy na sympozja. Później
zaczęto organizować szkolenia w Krakowie. Do dzisiaj uczestniczę w konferencjach dla lekarzy.
Ciągłe doszkalanie się jest bardzo ważne.
Dzisiaj lekarze mają wiele badań do wyboru i czasami zapominają, jak duże znaczenie ma wywiad z pacjentem i jego rodziną. Kiedyś przyszła
do mnie matka z otyłym, wysokim chłopcem, który
grał w koszykówkę. Dziecko po ogólnym badaniu
nie budziło niepokoju, zleciłam jednak diagnostykę
– poziom żelaza, OB – wyniki były w normie.
Zapytałam chłopca, czy ma jakieś problemy, on
odpowiedział, że siedzi „na rezerwie”. Pytam, dlaczego?
Okazało się, że ten wysoki chłopak miał
problem z trafieniem piłką do kosza. Zaczęłam
więc raz jeszcze, tym razem od badania neurologicznego, podczas którego chłopaka „znosiło”
na jedną stronę, a próba palec–nos skończyła się
niepowodzeniem. Skierowałam dziecko do neurologa z podejrzeniem guza. Diagnoza się potwierdziła.
Ta sytuacja pokazuje, jak ważny jest wywiad.
Czy miała Pani wielu pacjentów?
Bardzo dużo. Leczyłam wszystkich – dzieci,
dorosłych, także pracowników huty (mowa o ówczesnej
Hucie im. W. Lenina w Nowej Hucie koło
Krakowa – przyp. red.) mających ubezpieczenie.
Nikomu nie odmawiałam. Wszystko, co dostałam w podziękowaniu od pacjentów – wędlinę i inne
trudno dostępne w tamtych czasach produkty –
zawoziłam do rodziców, którym nie było łatwo.
Byłam młodym lekarzem, przyjmowałam
po 100 pacjentów dziennie. Pewnego dnia dano
mi znać, że syn sołtysa uległ śmiertelnemu wypadkowi
podczas pracy w polu. Mało myśląc, od razu
tam pobiegłam. Źle to wyglądało, rzeczywiście
leżał martwy, ale ja musiałam sprawdzić, czy da
się coś jeszcze zrobić. Ludzie byli pod wrażeniem,
że ja tak biegłam do zmarłego.
Pracowałam nawet w niedziele i nocami. Pewnego
popołudnia zatrzymał się przed ośrodkiem
autobus z Kazimierzy Wielkiej, ludzie wynieśli
mężczyznę z jelitami na wierzchu. Co robić? Powiedziałam
koleżance, z którą pracowałam, żeby
podała prześcieradło z wersalki – owinęłam tego
człowieka i zawiozłam go na „Białą Chirurgię”
(popularna nazwa I Katedry Chirurgii Ogólnej w Krakowie – przyp. red.). Nie było to łatwe, jednak
załatwiłam wszystko. Mężczyzna przeżył. Potem
przyszedł do mnie, żeby podziękować.
Dzisiaj pracuje pani w Krakowie, w Borku Fałęckim.
Od 56 lat. Mam już mniej pacjentów, ale wśród nich są tacy, których prowadzę od urodzenia. Jestem nawet „prababcią” dla wnuków moich pacjentów. Ostatnio nauczyłam się wypisywać elektroniczne zwolnienia „L4”.