×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Pierwsze chwile

Maja Zagajewska
Pierwsze chwile
Fot. pixabay.com

Do Zielonego Domku przychodzą najmłodsze dzieci, w wieku do czterech lat, z rodzicami lub opiekunami, najczęściej z matkami. Średnia wieku dzieci to półtora roku, dwa lata, ale pojawiają się również dzieci dużo młodsze; najmłodszy nasz gość miał 12 dni. Starsze dzieci, które już umieją chodzić, szybko odkrywają półki z zabawkami, zabawki pojazdy i niskie zlewy do zabawy z wodą. Matki z niemowlętami siadają na wygodnych kanapach, karmią piersią dzieci albo kładą je na kolorowej macie rozkładanej na podłodze, relaksują się i wyraźnie odpoczywają. Nikt tu niczego nie musi, nie ma żadnych wymagań; jedynym warunkiem wejścia do Zielonego Domku jest wiek dziecka – poniżej 4 lat.

Początkujące matki z niemowlętami, najpierw trochę onieśmielone, stopniowo zaczynają rozmawiać z innymi matkami, do rozmowy przyłącza się chwilami któraś z osób przyjmujących tego dnia w Zielonym Domku. Niektóre z matek, szczególnie te z najmłodszymi dziećmi, chwytają każdą okazję, żeby opowiedzieć wciąż jeszcze żywe wspomnienia z narodzin ich dziecka, prowokując opowieści innych matek o porodzie, połogu, czy karmieniu. Są matki, które milczą, ale widać, że nie tracą ani słowa z relacji; czasem na twarzy pojawi się grymas, czasem uśmiech albo łzy w oczach. Podczas drugiej, trzeciej wizyty, czując otaczającą je atmosferę serdeczności i szacunku – szacunek jest tu bardzo istotny – one także zaczynają mówić. Bardzo rzadko, ale zdarzają się opowieści o porodzie, który był radosnym wydarzeniem dla całej rodziny, cierpienia porodowe stały się nieważne, szybko zapomniane. Częściej są to opowieści, których słucha się ze ściśniętym gardłem, w pokoju milkną inne rozmowy.

Podobne „poporodowe” zwierzenia matek można zobaczyć na You Tube w dokumentalnym filmie pt. „Będziesz rodzić dzieci w bólu”, nakręconym przez reżyserkę Ovidie we Francji, w Belgii i we Włoszech. Kobiety opowiadają w nim o piekle, przez które przeszły rodząc, o niewyobrażalnych dla kogoś, kto tego nie przeżył, wielogodzinnych cierpieniach fizycznych, ale także o cierpieniach psychicznych. Łzy pojawiają się, kiedy mówią o okrucieństwie, wręcz sadyzmie ze strony personelu położniczego, jak np. nacinanie krocza i 45-minutowe zszywanie rany bez znieczulenia, a nawet, trudne do uwierzenia, wykonanie „ratunkowego” cesarskiego cięcia, także bez znieczulenia. Matka i córka przeżyły operację i dla personelu medycznego tylko to miało znaczenie, reszta była nieistotna. Kobiety w wielu krajach buntują się, mają dość takiego traktowania, dość pokornej zgody na biblijne przesłanie, a raczej przekleństwo „ będziesz rodzić dzieci w bólu”. Matki, ale też oddane tej sprawie adwokatki, dziennikarki, feministki zaczęły głośno protestować przeciwko nagminnemu stosowaniu przemocy wobec istot zupełnie bezbronnych: wobec rodzących się dzieci i rodzących się matek. Ponieważ dyrektorzy szpitali, prezesi izb lekarskich, szefowie klinik położniczych nie zgadzali się na rozmowę przed kamerą Ovidie, kobiety zaczęły ustawiać pikiety przed szpitalami z transparentami „Dość przemocy położniczej”, „Przestańcie być wspólnikami”, problem staje się głośny, coraz głośniejszy.

Dla przypomnienia: nasza prehistoria...

Po zapłodnieniu jajeczka przez plemnik, po miesiącach nieprzerwanej pracy dzielenia się komórek i formowania się organizmu, dziecko, zanurzone w wodach płodowych, miękko, chociaż coraz ciaśniej otulone ściankami macicy musi opuścić to bezpieczne miejsce. Szczelnie zaciśnięta i bardzo unerwiona szyjka macicy musi się rozluźnić, skrócić, a wreszcie otworzyć. Kobieta powinna się rozluźnić i otworzyć, chociaż odruchem bezwarunkowym w razie ostrego bólu jest skulenie się, obronne napięcie mięśni.

Bez specjalnego przygotowania np. haptonomicznego1, takie rozluźnienie w czasie porodu rzadko jest możliwe. Dziecko, śrubowym ruchem (wykonując średnio półtora obrotu wokół własnej osi), zaczyna się przemieszczać w ciasnym kanale rodnym, wspomagane w swym trudzie najpierw przez coraz mocniejsze i coraz bardziej bolesne skurcze macicy, a potem także przez odruch parcia rodzącej – aż do ujścia pochwy. Noworodek przeżywa szok; musi się przystosować do nieznanych warunków, do ciśnienia grawitacji i do samodzielnego zdobywania tlenu. Przytłoczony nowymi wrażeniami i swoją całkowitą bezsilnością noworodek odczuwa zagrożenie dla swojego życia, lęk przed anihilacją. Jeśli ten „bezimienny lęk” zbyt mocno wdrukuje się w jego psychikę, może być obecny przez całe życie człowieka, utrudniając mu aktywne podejmowanie inicjatyw i wyzwań. Bezimienny lęk, niewytłumaczalny racjonalnie, wszechobecny, dręczy osoby psychotyczne. Przerażenie noworodka może i powinno ukoić ciepło ciała matki i jej zapach, jej dobrze znany głos, czułe słowa powitania.

Fundacja Rodzić po Ludzku (RpL) alarmuje już od 1996 roku, że w Polsce dzieci nie rodzą się „po ludzku”. Nadal zdarza się na porodówkach nieludzkie traktowanie rodzącej kobiety i rodzącego się człowieka. Raport Fundacji z 2018 roku przytacza szokujące opowieści z ankiety przeprowadzonej wśród matek na porodówkach w całej Polsce. Aż 54 % kobiet doświadczyło w trakcie porodu przemocy ze strony personelu medycznego lub nadużyć związanych z niedopełnieniem procedur.

Ankiety Fundacji (50 tys.), wypełnione przez kobiety, które rodziły w ciągu ostatnich trzech lat ujawniają:

  • brak szacunku ze strony personelu medycznego („niech się rozbierze”)
  • przemoc słowną, a nawet fizyczną („przywiążę ci nogi!”),
  • poniżanie („było się nie puszczać, to byś nie mdlała”),
  • wyśmiewanie („gruba świnia, weź się za siebie dziewczyno, bo wstyd tak wyglądać!”).

Są więc dzieci, które rodząc się, zamiast radosnego powitania usłyszały takie słowa i płacz matki, poczuły jej cierpienie.

Françoise Dolto, pediatra i znakomita psychoanalityczka dziecięca twierdziła – podając frapujące przykłady ze swojej praktyki – że słowa wypowiadane wokół noworodka wywierają wpływ na całe jego życie. Odwieczna mądrość zapisała tę wiedzę w bajkach o dobrych lub złych wróżkach, które nad kołyską decydują o losie dziecka.

Przecięcie pępowiny nie jest separacją od matki; jest odcięciem noworodka od łożyska! Oznacza utratę tej jego organicznej części, która służyła mu do wchłaniania życiodajnego pokarmu. To jak utrata ust ssących życie. Łaknienie pozostaje.

U niektórych noworodków położonych na brzuchu matki, w kontakcie „skóra do skóry” to łaknienie zmaterializuje się w atawistycznym odruchu „szperania”; dziecko samodzielnie dopełznie, jak mały ssak, do sutka matki i przyssie się do niego. Połączy się w ten sposób ustami z jej ciałem podobnie, jak dziewięć miesięcy przedtem połączyło się z nią swoim łożyskiem. „Niemowlę nie istnieje. Istnieje niemowlę-i-matka” uczył pediatra i psychoanalityk dziecięcy Donald Winnicott. Jego twierdzenie znalazło obecnie fizjologiczne potwierdzenie; naukowcy odkryli, że ślina niemowlęcia ssącego pierś matki dostarcza jej organizmowi informacji o aktualnych, fizjologicznych potrzebach jej dziecka. I ciało matki, ta tajemna, precyzyjna fabryka zaczyna produkować mleko odpowiednio dostosowane do potrzeb jej dziecka. Jakby stanowili jeden organizm… Bogaty pokarm, który noworodek znajdzie ssąc sutek, czyli siara, przygotuje jego jelita na przyswajanie mleka matki. Ponadto, według niektórych położników, natychmiastowe wdrożenie procesu karmienia piersią chroni dziecko przed żółtaczką, a dla obojga, dla matki i dziecka staje się biologicznym fundamentem ich wzajemnej miłości, a także przyjemności erotycznej; usta, sutek i pierś to sfery silnie erogenne. Ten pierwszy sukces jakim jest samodzielne znalezienie przez noworodka pokarmu wpisze się na zawsze w jego psychikę, podobnie jak wszystko to, co towarzyszyło jego przyjściu na świat. Pierwszy kontakt matki z noworodkiem, tak ważny dla ich relacji, stanie się matrycą dla wszystkich późniejszych relacji miłosnych. Matka poniżona, potraktowana w czasie porodu jak głupie dziecko, które źle się zachowuje, bo nie chce grzecznie urodzić, tylko utrudnia pracę lekarzowi swoimi krzykami, matka samotna w cierpieniu i lęku, obolała fizycznie i psychicznie, może obwinić dziecko za swoje cierpienia, bo przecież gdyby nie ono, nie przechodziłaby przez takie piekło. Wtedy może nawet odmówić fizycznego kontaktu z dzieckiem. „Zabierzcie ją, nie chcę jej widzieć!” To były słowa kobiety, która w czasie ciężkiego porodu bez żadnego znieczulenia, próbując stłumić swój krzyk pogryzła sobie do krwi ramię. Opowiadając mi to w gabinecie kilkanaście lat później, płakała ze wstydu i poczucia winy wobec córki. Traumatyczny poród, kiedy kobieta jest traktowana bez szacunku i empatii, poczucie opuszczenia w cierpieniu może także spowodować inną reakcją; kobieta będzie szukać pocieszenia w dziecku; kiedy przytuli je po raz pierwszy, to być może, będzie to gest małej dziewczynki, która przytula misia w trudnych chwilach. A raczej, przytula SIĘ do misia. Potem będzie chętnie mówić o swoim dziecku „moja pociecha”.

W jednej z zanotowanych przeze mnie w Zielonym Domku, wcale nie najbardziej dramatycznej relacji porodowej, ojciec dziecka jest wspomniany tylko w roli kierowcy:
„Bóle zaczęły się wieczorem; mój partner zawiózł mnie do szpitala, a jak mnie tam nie chcieli przyjąć z powodu braku łóżek, to do drugiego, już w środku nocy. Chciałam rodzić w wodzie, co ten szpital reklamował, ale nie było położnej, która przyjmuje porody w wodzie. Zapytałam, czy sam poród będzie bardziej bolał niż skurcze, które miałam od paru godzin? Ponieważ położna odpowiedziała, „no, troszkę bardziej” uznałam, że „troszkę bardziej” jeszcze wytrzymam. Ale potem, kiedy zaczęły się potworne bóle i poprosiłam o znieczulenie, usłyszałam od położnej, że jest na to za późno, bo miałam już rozwarcie na 5 cm. Rodziłam w mękach – długo – 11 godzin, chociaż podawali mi oksytocynę, żeby przyspieszyć poród.” Kobieta była zaskoczona, kiedy jej powiedziałam, że oksytocyna, wzmagając skurcze, jednocześnie nasila ból – nikt jej nie uprzedził, nie zapytał o jej zdanie. „Położna nakrzyczała na mnie, że nie umiem oddychać jak trzeba. Podali mi gaz rozweselający, ale to wcale nie zmniejszyło bólu. Nacięto mi krocze – „żebym nie miała problemów z nietrzymaniem moczu”, potem położyli mi dziecko na brzuchu; synek był cały fioletowy, bałam się na niego patrzeć. A potem... o karmieniu nic nie wiedziałam! Nie wiedziałam jak długo trzeba trzymać dziecko przy piersi, w jaki sposób karmić, bałam się, że wszystko robię źle. Niczego mi nie pokazali, nie wytłumaczyli! A moja mama... – kobieta przestała walczyć ze łzami i rozpłakała się – moja mama wyjechała do Anglii kilka lat temu...”

Po usłyszeniu powyższej relacji, w grupie superwizyjnej Zielonego Domku2 wywiązała się rozmowa na temat porodów i nieadekwatnego języka używanego przy opisach porodu, zgodnie z niepisanym, ale wszechobecnym zaleceniem: nie straszyć matek! Jedna z terapeutek opowiedziała o swoim oburzeniu, kiedy w Szkole Rodzenia doświadczony lekarz powiedział do grupy ciężarnych kobiet, że zdarzało mu się walczyć z rodzącą, która nie mogąc wytrzymać bólu, chciała się rzucić przez okno... Dopiero rodząc, terapeutka poczuła do niego wdzięczność, kiedy uzmysłowiła sobie, że nie, nie zwariowała, tylko że TEN ból nie do wytrzymania jest normalny, inne kobiety też tak mają.

Są ojcowie, którzy przygotowują się do porodu żony, czy partnerki, wypytują o jego przebieg, np. na wspomnianym filmie Ovidie jeden z mężczyzn poprosił o pokazanie kleszczy porodowych, dopytywał, jak to działa. Ale to są wyjątki. Częściej mężczyzna, który towarzyszy kobiecie na sali porodowej jest równie onieśmielony jak ona, szczególnie jeśli to ich pierwsze dziecko, przestraszony widokiem sztafażu chirurgicznego, zaskoczony, kiedy kobieta zaczyna krzyczeć, żebrze o pomoc, której on nie może udzielić, stara się tylko nie zemdleć, żeby nie robić dodatkowego kłopotu lekarzowi. Widzi przecież, a czasem słyszy („nie drzyj się!” – raport RpL), że jemu to się nie podoba, jej krzyk, jej wycie, to mu przeszkadza w rutynowym wykonywaniu pracy, w rytualnych komendach: „nie przeć! teraz przeć!” i w rytualnych gestach towarzyszących misterium porodu, w którym to on, lekarz jest kapłanem. Jeśli podejmuje decyzję o wykonaniu cesarskiego cięcia, ojciec dziecka jest wypraszany z sali porodowej, czyli tak naprawdę z sali operacyjnej, kobieta pozostaje sama, na ogół w znieczuleniu zewnątrzoponowym, oddzielona ekranem od pola operacyjnego i dramatycznej akcji przecięcia powłok brzucha i macicy i wyjęcia z niej noworodka.

Systematycznie rosnący odsetek cesarskich cięć wynosi obecnie w Polsce 43 – a nawet 50% (!) – na porodówce „Łubinowa” w Katowicach, dobrze notowanej w rankingu porodówek – być może właśnie dlatego. Tymczasem Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) uznaje, że odsetek porodów przez cesarskie cięcie, nie powinien przekraczać 10%. Tak powszechne w Polsce pragnienie kobiet, żeby ich dziecko przyszło na świat przez „cesarkę” oznacza porażkę szpitalnego położnictwa. Według ankiety Fundacji RpL – kobiety pragną rodzić przez „cesarkę” ponieważ:

  • boją się bólu, (znieczulenie zewnątrzoponowe udostępniono tylko 49% rodzących)
  • nie mają zaufania, że poród odbędzie się „po ludzku”, z poszanowaniem ich godności i intymności.

W relacjach matek w Zielonym Domku, po cesarskim cięciu położono im noworodka tylko na moment na piersi i natychmiast oddano do „kangurowania” ojcu dziecka.

W innych krajach (we Francji, w Szwecji, w USA) dziecko, które zaczerpnęło pierwszego oddechu, niezależnie od tego, czy urodziło się „siłami natury”, czy przez cesarskie cięcie, jeśli stan jego zdrowia nie wymaga asysty medycznej, jest natychmiast ułożone na brzuchu matki i pozostawione tam tyle czasu, ile matka sobie życzy. Poporodowe zabiegi pielęgnacyjne, nawet zszywanie naciętego krocza, są wykonywane bez oddzielania noworodka od matki. Bo przecież już ogólnie wiadomo, że fizyczny kontakt matki z noworodkiem w pierwszych chwilach po porodzie jest czymś niezwykle korzystnym dla obojga; wywołuje w organizmie matki ”zalew” oksytocyny, tego samego hormonu, który w czasie akcji porodowej regulował częstotliwość i natężenie skurczy porodowych, natomiast po porodzie, w sytuacji kontaktu „skóra do skóry” między noworodkiem i matką, oksytocyna staje się „hormonem miłości”. Ta wszechogarniająca macierzyńska miłość wchłonie wspomnienie cierpień porodowych, wyzwoli radość i uczucie szczęścia, nawet euforię, jak narkotyk, pomagając kobiecie lepiej znosić poporodowe zmęczenie (wysiłek w czasie porodu jest porównywany do wysiłku przebiegnięcia maratonu), a potem cierpienia związane z połogiem: ból z naciętego krocza – przy siadaniu, przy wypróżnianiu się, przy chodzeniu, ból piersi i ból brzucha przy obkurczaniu się macicy podczas karmienia.

A także – i to największa tortura – permanentny brak snu i częsty, niezrozumiały dla rodziców płacz dziecka – w pierwszych tygodniach i miesiącach po powrocie do domu. Jak trudno jest odnosić się łagodnie i serdecznie do niemowlęcia, które nie pozwala spać…Jak bardzo są wtedy potrzebne endorfiny, ten naturalny narkotyk, który wydziela się w organizmie kobiety z oksytocyną...

Z raportu Fundacji „Rodzić po Ludzku” za rok 2018 wynika, że tylko 49% rodzących mogło przeżyć natychmiastowy, przynajmniej dwugodzinny kontakt z noworodkiem skóra do skóry. DLACZEGO? Dlaczego pogwałcono prawo matek do spokojnego przeżywania radości ze spotkania z dzieckiem, które przez dziewięć miesięcy było ukryte przed ich spojrzeniem? Dlaczego skazano delikatnego, wrażliwego noworodka na doświadczanie ogromnego stresu, szokującej konfrontacji ze światem na zewnątrz brzucha matki – bez jej kojącej obecności? Nie ma medycznego uzasadnienia dla brutalnego aktu odseparowania po cesarskim cięciu nowo narodzonego dziecka od matki. Ciałko noworodka nie stanowi higienicznego zagrożenia dla matki, co więcej, powinno natychmiast zostać zasiedlone jej mikrobami, bo na te mikroby dziecko przejęło od niej odpowiednie antyciała. Natomiast wobec „obcych” mikrobów noworodek jest bardziej bezbronny.

Dzięki dynamicznie rozwijającej się neurobiologii wiemy, że każdy stan emocjonalny jest sprzężony ze specyficznym dla niego poziomem hormonów i specyficzną reakcją systemu immunologicznego. Fizjolodzy umieją obecnie wytworzyć depresję w warunkach eksperymentalnych: wystarczy oddzielić niemowlę (oczywiście zwierzęce) od matki. Wówczas równowaga hormonalna ulega zaburzeniu – wzrost stężenia hormonów stresu, np. kortyzolu, wywołuje depresję wczesnodziecięcą u noworodka.

Co więcej, etolodzy – obserwując zachowania zwierząt zauważyli, że przy oddzieleniu noworodka od matki, dla każdego gatunku ssaków istnieje czasowa granica, po przekroczeniu której, matka nie rozpozna dziecka jako „własne”, może je nawet zaatakować3. Z tych wszystkich względów, maksymalne skrócenie czasu rozłąki matki z jej nowo narodzonym dzieckiem powinno być priorytetem na wszystkich oddziałach położniczych i na neonatologii.

16% kobiet, które wypełniły ankietę fundacji RpL uważa poród za najstraszniejszą rzecz jaką przeżyły. Najstraszniejsza rzecz, jaką te kobiety i ich dzieci przeżyły...

To, co miało być radosnym, wyczekiwanym spotkaniem „twarzą w twarz” – stało się dla tych matek i ich dzieci koszmarem, traumą, która nieuchronnie będzie promieniować na ich dalsze życie, na życie całej rodziny i na ich wzajemne relacje.

Francuski położnik doktor Michel Odent twierdzi, że za bolesne porody odpowiedzialny jest mózg rodzącej, a dokładniej kora mózgowa. To dzięki niej potrafimy logicznie myśleć i mówić, analizować, wyobrażać sobie, przewidywać, co się będzie działo, planować. Ale takie myślenie utrudnia i może nawet uniemożliwić kobiecie instynktowne poddanie się siłom natury. Akuszerki już przed wiekami wiedziały, że świadome myślenie blokuje atawistyczny, „zwierzęcy” proces fizjologiczny, który pozwala kobiecie urodzić dziecko szybko i naturalnie, bywa nawet, że zupełnie bezboleśnie.

Znane z XIX-wiecznej literatury dramatyczne pytanie zadawane przez położnika ojcu rodzącego się dziecka – czy ma ratować matkę, czy dziecko – nadal istnieje w świadomości społecznej. Czasem, celem położników jest przede wszystkim zmniejszenie bólu matki w czasie porodu, kiedy indziej, najważniejszy jest dobrostan rodzącego się dziecka. Jakby nie można było wyjść poza dylemat „albo matka, albo dziecko...”

W Szkołach Rodzenia na całym świecie, także w Polsce, podstawą przygotowania kobiety do „bezbolesnego porodu”, stała się i jest nadal, rozpowszechniona na całym świecie technika francuskiego położnika doktora Fernanda Lamaza, polegająca na praktykowaniu przez rodzącą różnych rodzajów oddychania, połączonych z autosugestią; chodzi nie tyle o usunięcie w ten sposób bólu, co raczej o dyscyplinę wewnętrzną kobiety, chroniącą ją przed poddaniem się panice. Przy tym podejściu przeżycia porodowe noworodka nie były brane pod uwagę. Natomiast dla innego francuskiego położnika, Frédéricka Leboyera to właśnie proces przychodzenia na świat dziecka był najważniejszy, podczas gdy cierpienia matki nie były istotne. Doktor Leboyer domagał się zmiany warunków panujących na sali porodowej, a przede wszystkim, zmiany postawy personelu wobec noworodka. Podobno skupienie się doktora Leboyera wyłącznie na przeżyciach porodowych dziecka było powiązane z jego własną traumą porodową, którą odkrył i zrozumiał podczas swojej wieloletniej psychoanalizy, a także podczas licznych podróży do Indii, gdzie asystował przy tradycyjnych, rytualnych porodach. Dopiero napisanie książki „Narodziny bez przemocy”, pozwoliło mu na uporanie się z męczącymi objawami traumy poporodowej. Wycofał się wtedy z praktyki położniczej i zajął pisaniem książek i artykułów, oraz spotkaniami z czytelnikami. Jego książka zyskała popularność, została przetłumaczona na wiele języków, ale obok szerokiego aplauzu, spotkała się również z ostrymi krytykami lekarzy-położników, twierdzących, że poród przeprowadzany – jak się tego domagał doktor Leboyer – w ciszy, przy przyćmionym świetle, z unikaniem technik medycznych, w obecności ojca dziecka, który mógł delikatnie zanurzyć noworodka w ciepłej kąpieli – stanowi zagrożenie i dla dziecka i dla matki.

Jednak idee doktora Leboyera, empatyczny opis przeżyć noworodka podczas rodzenia się: jego przerażenia, kiedy po przyjściu na świat jego zmysły są bombardowane przez nowe, silne wrażenia – światło, dźwięki, zapachy, siłę ciążenia, a także, brutalne manipulacje jego ciałem podczas zabiegów higienicznych, – przeniknęły do świadomości społecznej. Na wielu oddziałach porodowych na całym świecie dało się zauważyć zmianę w zachowaniu personelu; większą delikatność, łagodniejsze traktowanie i więcej szacunku dla rodzącego się dziecka.

W języku francuskim: le bien-être oznacza dobrostan, dobre samopoczucie. Natomiast bien naitre (dwa oddzielne słowa) to „dobrze się narodzić”.

Matki źle wspominające swój szpitalny poród mówią przede wszystkim o upokorzeniu i wstydzie, które przeżywały.

W jaskrawym świetle sali porodowej, musiały obnażyć swoje ciało, swoją fizjologię, (np. defekację podczas fazy parcia), odsłonić swoje krocze (noszące dawniej nazwę srom, czyli wstyd), przed personelem medycznym, często przed mężczyzną – położnikiem. Rodzące kobiety wydają na świat skrywaną przez dziewięć miesięcy tajemnicę ich ciała, radosną albo bolesną, najbardziej intymną.

Według wspomnianego wyżej, francuskiego reformatora położnictwa, doktora Michela Odenta oksytocyna regulująca częstotliwość i natężenie skurczy macicy, jest hormonem wstydliwym, nieśmiałym, łatwo go spłoszyć, zahamować jego wydzielanie, wstrzymując i przedłużając tym samym akcję porodową, ponieważ organizm rodzącej wydziela oksytocynę tylko w atmosferze bezpieczeństwa i intymności. Zaobserwowano, że już samo pojawienie się na sali położnika-mężczyzny może spowolnić, a nawet zatrzymać akcję porodową. Aplikowana wtedy przez lekarza (często bez pytania rodzącej o zgodę), chemiczna oksytocyna, owszem, przyspiesza częstotliwość i natężenie skurczy macicy, ale za cenę wydatnego wzmożenia bólu. Ponadto, chemiczna oksytocyna hamuje wydzielanie oksytocyny naturalnej, która ma do odegrania istotną rolę także po porodzie, powodując to, co Donald Winnicott, angielski pediatra i psychoanalityk dziecięcy nazwał „szaleństwem macierzyńskim”. Wtedy kobieta „nie widzi świata” poza swoim dzieckiem, wszystko inne schodzi na dalszy plan, przestaje mieć znaczenie, jej dziecko jest najpiękniejsze, najważniejsze, warto mu poświęcić wszystkie siły.

Do końca XIX wieku pomoc rodzącej, na ogół w domu – zapewniały prawie wyłącznie kobiety, położne, akuszerki, otaczane powszechnym szacunkiem, czego ślad pozostał w niektórych językach, np. w języku francuskim: położna to sage-femme, czyli mądra kobieta. W XX wieku porody coraz częściej zaczęły się odbywać w szpitalach, monitorowane przez lekarzy, często mężczyzn. Akuszerki przestały być traktowane z szacunkiem, jak niezwykłe istoty, „te, które wiedzą”, znają tajniki kobiecości i macierzyństwa, niedostępne dla mężczyzn. Wiedza akademicka oparta na podręcznikach położnictwa (w Polsce pisanych głównie przez mężczyzn), wypierała stopniowo doświadczenie i tradycje położnych; na salach porodowych zaczęła królować medycyna, sterylność i postęp techniczny. A także pośpiech i brak empatii wobec rodzącej matki i rodzącego się dziecka. Położna jest nie tylko specjalistką, wyszkoloną w technikach porodowych, położna może i powinna zastąpić rodzącej matkę, tę, która chroni przed niebezpieczeństwem, kojącą jej naturalny lęk wobec bulwersującego całe jej jestestwo wydarzenia, jakim jest wydawanie na świat dziecka. Położna może być dla rodzącej – i czasem jest – jak doświadczona przewodniczka, jak statek pilot, pewnie przeprowadzający transatlantyk we mgle, między niebezpiecznymi rafami, do spokojnego portu. Poród jest jak zjawisko natury, jak groźna powódź albo jak wschód słońca, jak burza przetaczająca się przez organizm kobiety. To proces fizjologiczny, który, (jeśli nie jest wywołany farmakologicznie przez lekarza) – rozpoczyna się i toczy, dobrze albo źle, szybko, albo powoli, niezależnie od woli rodzącej. Poród naturalny, bez stosowania technik medycznych, nabiera charakteru rytualnej inicjacji, bolesnej i uroczystej. Do dorosłości? A może do podjęcia roli matki, przyjęcia ciężaru odpowiedzialności za dziecko, bo „macierzyństwo to dożywocie”, jak napisała poetka Julia Fiedorczuk. Matki gotowej cierpieć dla dziecka, a jeśli trzeba, zasłonić je własnym ciałem przed niebezpieczeństwem.

„Historia położnictwa to historia odbierania kobiecie jej wiodącej roli w czasie porodu” napisał Michel Odent. Poród nie powinien być „odbierany” przez personel medyczny. Poród powinien być „przyjmowany”...

Doktor Michel Odent stworzył w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w małej miejscowości Pithiviers klinikę położniczą, której renoma przekroczyła granice Francji; zewsząd zaczęły przyjeżdżać do niej kobiety przed porodem, godząc się nawet na polowe warunki mieszkania w kamperach.

W klinice doktora Odenta nie ma dylematu – albo komfort matki, albo dziecka; chodzi o stworzenie takich warunków, żeby poród nie był traumą ani dla matki, ani dla dziecka, tylko stał się początkiem ich wzajemnej miłości. W takich warunkach rośnie zaufanie do personelu medycznego kliniki, maleje lęk przed bólem i wynikająca z niego pokusa abdykacji z roli matki aktywnie rodzącej swoje dziecko, na rzecz pozycji bezwolnej pacjentki, która w znieczuleniu zewnątrzoponowym dowiaduje się, że jej dziecko zostało wydobyte z jej brzucha przez akt cesarskiego cięcia. Dziecko zostało urodzone przez lekarza…

W Pithiviers kobiety przed porodem zwiedzają klinikę – mogą wybrać „klasyczną”, nowocześnie wyposażoną salę porodową; łóżko porodowe ze strzemionami dla rozsuniętych i wysoko uniesionych stóp, stojak do kroplówki, monitory do podglądu stadium porodu, aparaty do mierzenia ciśnienia i tętna matki i dziecka, sterylne narzędzia chirurgiczne, kleszcze porodowe, wyciągacz próżniowy – wszystko przygotowane do chirurgicznej interwencji. Jaskrawe światło, lśniący metal, czystość, biel. A tuż obok, znajduje się pomieszczenie o zupełnie innym charakterze; nieduży pokój, o ścianach w ciepłych barwach, niskie, szerokie łóżko, poduszki, kolorowe narzuty, wygodny fotel. Michel Odent mówił, że dzieci powinny przychodzić na świat w takim miejscu, w którym ludzie mogą się kochać. Ta sala została nazwana „dziką” – bo tu dzieci mogą się rodzić „dziko”, jak zwierzątka, jak ssaki. Obok jest pomieszczenie z basenem z ciepłą wodą; kobieta może wybrać poród w wodzie. Nikt jej nie narzuca pozycji do rodzenia, wręcz przeciwnie, jest zachęcana, żeby kierować się swoim instynktem, bez skrępowania i wstydu. Kobieta nie jest podpięta – „na wszelki wypadek” do kroplówki, może poruszać się swobodnie po pokoju, szukając miejsca i pozycji do rodzenia, może słuchać wybranej przez siebie muzyki, tańczyć, jeść i pić, kiedy ma ochotę. Nad przebiegiem porodu dyskretnie czuwa znana jej, doświadczona położna, która w razie konieczności wezwie lekarza. Rodząca kobieta może się poczuć wolna, otoczona czułością i szacunkiem, nieomal jak królowa podczas uroczystej ceremonii, dostępnej tylko dla wybranych. To ona jest najważniejsza, bo to ona dokona cudu: urodzi nowego człowieka. W „dzikim” pokoju kobiety najczęściej rodzą w pozycji pionowej – na kolanach, w kucki lub stojąc. Nikt nie dyktuje rodzącej jak ma oddychać, jaką przybrać pozycję. Bo „nikt nie może pomóc w porodzie, w procesie, który przebiega bez udziału woli. Istotne jest żeby w nim nie przeszkadzać” napisał Michel Odent. To także on był pierwszym położnikiem, który odważnie zauważył, że porody przyjmowane przez samodzielne położne minimalizują liczbę interwencji medycznych i konsekwentnie oddał położnym przyjmowanie porodów w klinice w Pithiviers.

W ostatniej fazie porodu w „dzikiej sali” partner rodzącej, położna lub lekarz podtrzymują ją pod pachami, kiedy ona, i tylko ona wie, bo czuje to w swoim ciele, że nadszedł najważniejszy moment. Wykorzystując siłę ciążenia, podtrzymywana z czułością i przejęciem, kobieta zaczyna aktywnie przeć, rodzić i wydaje na świat swoje dziecko, na które czeka rozłożona między jej udami miękka materia. I delikatne, długie i intymne powitanie jego matki…Matki, pełnej radości i dumy, bo dokonała czegoś niezwykłego: samodzielnie wydała na świat swoje dziecko.

Dla przebiegu porodu ważne są także emocje przeżywane przez osoby obecne na sali porodowej, np. emocje ojca dziecka. Być świadkiem cierpienia, fizycznego bólu bliskiej osoby, bez możliwości udzielenia jej pomocy to także trauma, z którą trudno się potem uporać, „trauma świadka”.

Lekarka pediatra opowiedziała mi, że na początku swojej pracy w szpitalu musiała asystować przy kilkudziesięciu porodach, co wspominała jako koszmar swojego życia. Widzieć cierpienie rodzących kobiet, słyszeć ich krzyki, było dla niej przeżyciem nie do zniesienia, bała się, że się załamie, oszaleje. Szczególnie w nocy, kiedy przez wiele godzin rodzące kobiety były pozostawione same sobie; tylko co jakiś czas podchodziła położna, żeby sprawdzić rozwarcie szyjki macicy. Lekarz-położnik spał w dyżurce, za szczelnie zamkniętymi drzwiami, zezwalając na zbudzenie go tylko w razie wystąpienia „czegoś nienormalnego”. Jęki i krzyki kobiet, czasem zwierzęce wycie, to normalne, bo przecież „poród musi boleć”. Przy pierwszej okazji, młoda lekarka uciekła z oddziału położniczego, „żeby nie oszaleć”. Parę dziesiątków lat później wspominała tamten okres swojego życia ze zmienioną twarzą, nadal poruszona.

Personel położniczy odbiera porody codziennie; łatwe albo ciężkie, szybkie albo trwające wiele godzin, takie, które odbywają się „siłami natury” albo przez cesarskie cięcie. Położne, pielęgniarki, lekarze – codziennie, czasem przez wiele godzin, przyjmują porody i przyjmują cierpienia matek i dzieci, przerażenie i bezradność ojców. Przez wiele godzin dziennie te osoby muszą sobie radzić z własną „traumą świadka” ogromnego bólu. Jak mogą się bronić, co mogą zrobić, żeby „nie oszaleć”, nie uciec z sali porodowej? Jak mogą przyjmować porody – jeden, drugi, dziesiąty – „po ludzku”?

Personel położniczy, który nie jest właściwie przeszkolony i przygotowany do odbioru i przyjmowania do swojej psychiki intensywnych, czasem granicznych emocji, kiedy życie i śmierć sąsiadują ze sobą, próbując się uchronić przed „traumą świadka” może tylko „zamrozić” swoje uczucia, stwardnieć, schować się za brutalne, przedmiotowe traktowanie rodzącej i noworodka. Byle nie dopuścić do siebie empatii, nie współczuć, nie współodczuwać cierpienia kobiet i dzieci, nie oszaleć.

„Urodzisz naturalnie choćbyś miała się tu zesrać!”
„Taki wieloryb znalazł chętnego do zapłodnienia!”
„Nie miaucz, tylko przyj!” (raport Fundacji RpL)

Te słowa padły. Uderzyły i zapadły głęboko w pamięć matki i dziecka jak tykająca bomba, która kiedyś wybuchnie.

Zwracanie się w taki sposób do rodzącej kobiety JEST szaleństwem, szaleństwem niebezpiecznym, niszczącym innych.

Jednak piętnowanie podobnych zachowań, oburzanie się – nie poprawi sytuacji – raczej zaogni konflikt między rodzącymi i personelem medycznym. Te osoby, położne i pielęgniarki, lekarze i salowe – potrzebują wsparcia; powinny mieć przestrzeń na odreagowanie trudnych uczuć, tych przeżywanych świadomie, i tych, które się kryją za obojętnością, nawet wrogością wobec rodzących.

„Technika oddychania doktora Lamaza” sumiennie stosowana przez rodzącą i ciepłe, delikatne przyjęcie noworodka przez otoczenie, jak chciał doktor Leboyer, znieczulenie bólu rodzącej – zewnątrzoponowe lub za pomocą masażu i innych technik fizjoterapeutycznych... Nawet jeśli te wszystkie elementy są obecne na sali porodowej, nie ma gwarancji, że poród nie będzie traumą, stygmatyzującą matkę, dziecko i ich wzajemną relację. Chodzi o atmosferę; o intymność i ciepłą, opartą na zaufaniu, szacunku i sympatii więź, łączącą rodzącą, jej dziecko i wszystkie obecne przy porodzie osoby. Chodzi też o to, żeby pierwszym uczuciem, które pozna nowy człowiek ze strony innych ludzi była radość – radosne powitanie, przyjęcie do ludzkiej wspólnoty. Drogocenny posag na całe życie. Żadna, nawet najbardziej wyrafinowana technika medyczna tego nie zastąpi. Kobiety coraz częściej pragną mieć poród naturalny, w warunkach „rodzinnych”, intymnych...

W Polsce, w latach osiemdziesiątych zeszłego stulecia zaczęto wprowadzać porody rodzinne, to znaczy w obecności ojca dziecka. Powstały Szkoły Rodzenia, Szkoły Położnych, stowarzyszenia położnych przyjmujących porody w domu, Stowarzyszenie Douli, czyli osób przeszkolonych do wspierania kobiet przed porodem, w trakcie porodu i w czasie połogu, a wreszcie kilkanaście przyszpitalnych Domów Narodzin wzorowanych na „dzikiej sali” kliniki w Pithiviers. Popularność tego typu pomocy udzielanej rodzącym rośnie, ale wciąż jeszcze obejmuje tylko niewielki procent matek, także dlatego, że takie indywidualne wsparcie jest odpłatne.

Zielony Domek, pogodny, spokojny dom, gdzie małe dzieci szybko przestają płakać, a po chwili zaczynają się bawić. A potem znów płaczą rozpaczliwie – bo nie chcą od nas wychodzić. Zdarza się, że to matka zaczyna płakać – opowiadając o traumatycznym porodzie albo o lęku, który ją dręczy, że nie potrafi być dobrą matką. Wtedy my, osoby przyjmujące tego dnia w Zielonym Domku oddychamy z ulgą – ta matka wyrzuciła z siebie swój ból, depresję, nie boryka się ze strasznymi uczuciami w samotności swojego mieszkania, w obecności dziecka, które wchłania każdą jej emocję.

W Zielonym Domku mówimy do dzieci, nawet tych najmłodszych, parotygodniowych, podkreślając w ten sposób ich podmiotowość. Już od progu pytamy o imię dziecka, przedstawiamy się dziecku swoim imieniem, a potem włączamy dziecko do każdej rozmowy z jego opiekunem: „twoja mama mówi, że często się budzisz w nocy”, pokazując w ten sposób dziecku, że jest ważną osobą, a nie czymś w rodzaju domowego zwierzątka, o którym się swobodnie mówi w jego obecności. Matki, czasem zaskoczone taką postawą wobec ich dziecka, widząc jego reakcję, same także zaczynają do niego mówić.

Françoise Dolto, która czterdzieści lat temu stworzyła w Paryżu pierwszy Zielony Dom, (La Maison Verte), prototyp Zielonego Domku mówiła, że małe dzieci są lekarstwem dla całej rodziny, bo to one, poprzez chorobę albo zabawę, czy przez niepokojące zachowania ujawniają rodzinne problemy. To w dziecku połączyły się dwie linie genetyczne, dwie historie rodzinne, dwie osobowości, dwie tajemnice. Mówiąc o swoim dziecku, rodzice odkrywają czasem swoje dzieciństwo i zapomniane traumy, a potem mogą poczuć ulgę: nie są złymi matkami, złymi rodzicami – wystarczyło zrozumieć co dziecko im opowiada swoim zachowaniem.

1 Haptonomia - nauka dotyku psycho-uczuciowego, który pozwala na kontakt z dzieckiem jeszcze w brzuchu matki i na przyjmowanie bólu w stanie rozluźnienia mięśni.
2 Raz w miesiącu zespół Zielonego Domku korzysta z 3-godzinnej superwizji naszej pracy, prowadzonej przez doświadczoną psychoanalityczkę dziecięcą.
3 W polskim prawie karnym dzieciobójstwo w połogu jest traktowane nie jako zabójstwo (z karą od 8 lat więzienia do dożywocia), lecz jako występek, który podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5.

 

Maja Zagajewska - psycholożka kliniczna, psychoterapeutka francuska, prezeska Fundacji Promyk, która otworzyła w Krakowie Zielony Domek – placówkę, udzielającą wsparcia psychologicznego rodzicom i dzieciom do lat trzech. Członek zespołu terapeutów, prowadzi w Krakowie prywatny gabinet psychoterapii.

Placówka Zielony Domek jest miejscem spotkań, zabawy i odpoczynku dla rodziców i dzieci do lat trzech. Do Zielonego Domku można przyjść z dzieckiem bez skierowania, bez umawiania się, bezpłatnie i anonimowo.

Od poniedziałku do piątku przyjmie was serdecznie i wysłucha codziennie inna, trzyosobowa ekipa psychologów, terapeutów i pracowników socjalnych.

Zielony Domek, ul. św. Marka 21 A w Krakowie
Informacje: tel. 537 957 333 (w godzinach otwarcia Zielonego Domku)
www.fundacja-promyk.org
e-mail: fundacja@zielonydomek-krakow.pl

03.08.2020
Zobacz także
  • Będziemy mieć dziecko! Marzenia, lęki i rzeczywistość
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta