Katarzyna Kubisiowska - publicystka związana z redakcją Tygodnika Powszechnego. Napisała m.in. książkę „Rak po polsku” oraz biografię Jerzego Pilcha.
Stałe jest tylko jedno: zakonserwowany niczym egipska mumia stosunek do choroby. Język wpychający ją w ślepą uliczkę degradacji. Upokarzający. Napastliwy. Od Machiavellego, przez Hitlera po współczesnych decydentów używany do rozgrywania populistycznych meczów. I wyjątkowo zaraźliwy.
Bo co robią Janda z Pawłowicz? Wpychają kobiety w mentalne getto. W ideologicznym starciu a de facto zwykłej jatce puszczają w szeroki świat jeszcze jedną i może w tym wszystkim najistotniejszą treść: starość jest ohydna. Ściślej rzecz ujmując – babska starość.
Na ostatniej sesji zdjęciowej wykonanej krótko przez 10. stycznia David wystapił w świetnie dopasowanym garniturze. Jego twarz rozjaśnia ten jego zabójczy uśmiech. Śmierci śmieje się w nos, a do nas się uśmiecha. Zdaje się mówić: uszy do góry, jestem tu. Moja nieśmiertelność to muzyka. Jestem zwycięzcą, jestem niepokonany.
Prawie ćwierć wieku temu facet w czerwonych okularach pojął, że samemu działać trzeba, skoro kolejni ministrowie siedli na laurach niczym Śpiące Królewny. Krzyknął więc przez tubę do 30-milionowego narodu: „Sami zbierzmy worki pieniędzy na narzędzia, którymi będzie można leczyć wszystkie dzieci - i prawicowców i lewicowców i centrowców i oportunistów i patriotów i bezpoglądowców.
Wyglądały niczym łąka w pełni lata - każdy rósł w inną stronę. Wiedziała, że robią wrażenie: upinała je w kok, plotła warkocze, a najchętniej puszczała wolno. Gdy po pół roku niewidzenia spotkałam ją na ulicy, zauważyłam natychmiast, że coś się zmieniło. Czapka nasunięta na czoło była niczym hełm rycerza - chroniła przed upiornym wzrokiem takich jak ja.
Będą życzenia, by ci którzy nie mają odwagi spojrzeć w oczy samotnym, znaleźli w sobie do tego siłę - to nasza humanistyczna powinność. A tym, co tęsknią za kimś, kogo już między nimi nie ma, życzę, by ich pamięć rozkwitała jak latem krzak róży Nowakowej. W najmniejszym płatku wspomnienia tli się całe czyjeś życie - pisze Katarzyna Kubisiowska.
W psychologii utrzymuje się przekonanie, że prawidłowo przebiegająca żałoba trwa rok. Czyli nauka daje ludziom 12 miesięcy, by odzwyczaić się od istnienia drugiego. Dużo – bo to kawał czasu – mało – bo to kropla w oceanie wspólnie spędzonych za życia chwil. Ważne jest to, by nie zatrzasnąć się w pułapce martwoty.
Sentymentalne gesty wobec cierpiących niosą w sobie humanistyczne wartości. Ale jeszcze większe znaczenie mają empirycznie sprawdzalne i testujące siłę naszego charakteru - przez to o niebo trudniejsze - działania i wypowiadane słowa wobec tych, którzy pod jednym dachem i na wyciągnięcie dłoni.
Prokopowicz „Chemią” powiedział coś niepopularnego: choroba zmienia psychicznie całe otoczenie. Zarówno chorzy, jak i zdrowi chcą żyć, lecz nie zawsze udaje im się swoje „chcenia” synchronizować i uczynić z nich jeden wspólny cel.
Ból egzystencjalny był silniejszy niż Marcina instynkt życia - tego jednego można być pewnym. W samobójstwie tkwi tajemnica, której nikt z nas nigdy nie dotknie nawet opuszkiem serdecznego palca.
Psychonkologowie mówią, że człowiek przed śmiercią chce załatwić międzyludzkie sprawy – pożegnać się z najbliższymi, podziękować im za wspólnie spędzony czas, przeprosić za wyrządzone krzywdy. Tragizm istnienia tkwi w tym, że czasami spełnienie tych wszystkich warunków jest największym luksusem, jaki może się jeszcze za życia przytrafić.
Najpierw był ciamajdą. Talent rozmienił na drobne. Wybitny chemik, który miał szansę na Nobla, a wylądował jako nauczyciel w prowincjonalnej szkole. Prowadzi nudne, mieszczańskie życie. Wszystko się zmienia, kiedy okazuje się, że trawi go nowotwór. Wtedy jego życie nabiera tempa. Napełnia się treścią. Ten nudny facet zaczyna być fascynujący.
W połowie lipca w mieszkaniu przy ulicy Zwycięzców na warszawskiej Saskiej Kępie policja znalazła dwa ciała. Mężczyzna i kobieta leżeli na łóżku, byli nadzy, trzymali się za ręce.
W sytuacji śmierci osoby publicznej rozpaczliwie obnażamy to, że staliśmy się ofiarami kultury fotoszopa. Nie widzimy realności, tylko jej rozmyte kontury. Śmierć z naszych okolic poszła precz. Opuściła domy. Zmieniła miejsce „odwiedzania” na odziały paliatywne.
Marihuana medyczna nie działa tak samo jak popularna „maryśka”. Pacjenta nie wprowadza się w stan narkotyczny, nie wywołuje się u niego doznań, jakie płyną z palenia trawy. Marihuana medyczna daje coś dużo bardziej potrzebnego – poprawia jakość życia chorego.
Jeszcze bardziej wzrusza fakt, że gdyby ktoś ze sprawujących władzę, nie daj Boże, rozchorował się na nowotwór, to żaden pakiet onkologiczny nie wchodzi w grę, tylko błyskawiczne leczenie „po znajomościach”, za ciężkie pieniądze i, oczywiście, za granicą. W kraju nad Wisłą przecież się nie da.
Frankl nie mógł zmienić przeznaczenia internisty, ale mógł wpłynąć na zmianę nastawienia do niego. Zdarza się, że tylko to pozostaje w zasięgu ludzkich możliwości. I właśnie to może przynieść ogromną ulgę.
„Najlepsze, co może zrobić człowiek, to jest zrobić innego człowieka mniej samotnym.” Korczak i pani Stefa to uczynili. My - rodzice, lekarze, bliscy, kogoś, kto choruje, też możemy.
Jeśli lekarz myśli, że medycyna nie ma duszy, to niech biały kitel wyniesie na strych, a słuchawki lekarskie spożytkuje na zabawkę dla dziecka. I niech robi co tam mu się żywnie podoba, byle tylko nie wracał do leczenia ludzi.
„Nie wiem kiedy minęło mi to moje życie. Galopuje ono, że strach” – powiedziała do mnie dwa, a może trzy lata przed śmiercią. Wiele razy rozkładałam tę frazę na czynniki pierwsze i zawsze wychodzi na to samo – nigdy na nic nie ma czasu, choć karmimy się złudzeniem, że dysponujemy nim w ilościach hurtowych.
Ksiądz Jan demonstruje jeszcze inny poziom czułości – tej lokującej się poza orbitami retoryki. Do niej zdolni są ci, którzy czuli są dla samych siebie - szanują swoje życie. Świadomi, że przeżyli je sensownie. Zrobili, co mieli zrobić, doświadczyli, czego mieli doświadczyć. Są spełnieni. To trampolina do odwagi – ona wtedy wybrzmiewa w każdym czynie, milczeniu i słowie. Poskramia smoka alienacji i opuszczenia.
W kazaniach głosi to, by nie dezerterować przed prawdą – wy, zdrowi, z chorymi gadajcie uczciwie. W ogóle gadajcie, a nie udawajcie, że nic się nie stało. Wasz lęk przed śmiercią – nas chorych – blokuje. Przysparza cierpienia. W jego ustach wiarygodnie brzmi przykazanie miłości. Nie wydziwiać, nie ścigać się z nieuchronnym końcem. Nie tracić czasu na karmienie, gdy jeść ktoś już nie może. Lepiej wspólnie pobyć, popłakać, pośmiać się, przytulić. Polecić książkę. Poplotkować. Nie dać się zwariować umieraniu.
Jolie wykonała kawał dobrej roboty, mimo tego, że nie grała do końca fair. Zwróciła nie tylko uwagę na ważny zdrowotny problem, ale jednocześnie powiedziała heroicznie, ona, uznana za jedną z najpiękniejszych, że szeroko rozumiane poczucie atrakcyjności nie sprowadza się do jajników, jajowodów i piersi. I że wartość życia jest nie do przecenienia.
Wspaniałomyślna, piękna, trójka dzieci, mąż zakochany po uszy od pierwszego wejrzenia. Praca w zawodzie, dom w budowie. Miała 48 lat, kiedy dowiedziała się, że ma raka.
Dziecko chce wiedzieć. Jaka to choroba? Skąd się wzięła? Można się zarazić? Czy można od niej umrzeć? A jak się umrze, to ma się otwarte oczy? Czy śmierć boli?
Rzecz jak z szekspirowskiego dramatu. Namiętności, zbrodnia, miłość i śmierć. Na scenie prawdziwi ludzie w egzystencjalnym szachu. Postawieni pod ścianą, nie mający wyboru. Cenię „Joannę” za siłę przekazu. Rozumiem, że Aneta Kopacz pokazała w swoim filmie tyle, ile w danej chwili mogła.
Nie żyły w cieniu mężów, robiły swoje. Anna Barańczakowa – wykładała na Harvardzie, Joanna Kos-Krauze kręciła kiedyś filmy dokumentalne. To wiemy z oficjalnych biogramów.
Sny o lepszym świecie rozwiewa brak zdrowego rozsądku tych, którzy ten lepszy świat próbują nam urzadzić. A statystyki nie znają litości: w tej chwili co czwartą osobę na świecie dotyka choroba nowotworowa. Kluczową rolę w jej leczeniu gra czas. Czyli wykrycie nowotworu na jego wczesnym etapie. Mogą to uczynić lekarze pierwszego kontaktu. Problem w tym, że muszą być pod tym kątem odpowiednio przeszkoleni. A potem nie mogą utonąć w papierkowej robocie...
Ciepło towarzyszyć może i tym, którzy bezpowrotnie odeszli. W pamieci tlą się obrazy z nimi związane. Słyszymy głos, czujemy emocje. Potrafimy kolejne kwadranse wpatrywać się w fotografie. Czytamy listy i podpisy na pismach urzędowych. Namacane ślady ich obecności. Nikt i nic nie może tego nam odebrać.
Można spokojnie odejść. Można powiedzieć: dość, koniec, moje ciało, moja wytrzymałość. Należy tylko podjąć decyzję. Odpowiednio wcześniej. Zanim utraci się kontrolę. To miałby zagwarantować „testament życia”. Deklaracja, która zachowywałaby ważność pięcioletnią. Chroniąca naszą podmiotowość. Bo każdy odczuwa trwogę na myśl, że będzie leżał nieprzytomny na szpitalnej sali, ubrany w pampersa, a respirator podtrzymywać będzie elementarne czynności życiowe. Lekarze i najbliżsi będą wiedzieć, że nic nam pomoże. Ale nikt nie znajdzie w sobie odwagi by podjąć decyzję o odłączeniu aparatury. W takich sytuacjach rozwiązaniem byłby „testament życia”. Czyli nasz głos, nasza wola.
Nic na razie ksiądz Kaczkowski nie spieprzył. Przeciwnie daje nam – chorym i zdrowym – wielką lekcję. Na temat tego, że śmierć jest częścią życia. Że choroba nie wybiera, ale można z nią żyć. Sensownie, z godnością, zdarza się, że z autentyczną radością. Zdumiewające, możliwe, piękne.
Rzecz bezdyskusyjna: kobiety powinny wykonywać regularnie samobadanie, co mieszkanki kraju nad Wisłą regularnie zaniedbują. Problem akcji z piersibadaczami tkwi jednak w pogardzie dla kobiety ukrytej w głębinach przekazu kulturowego. Niemądra gąska nie zasługuje nawet na porządną, a przynajmniej pozbawioną seksistowskich akcentów, kampanię społeczną.
W takich sytuacjach kardiolog, onkolog czy chirurg może pomyśleć: „Jestem niczym Bóg. Wskrzeszam, czynię to, czego zwykły śmiertelnik nie dałby rady”. Ale równolegle wraca pamięć tych wszystkich ludzi, którzy umarli na stole operacyjnym lub ich organizm nie wytrzymał kolejnej chemii. To trenuje pokorę, nie pozwala utrzymywać w sobie zbyt długo przekonania o pierwiastku boskości. Pewne jest zaś jedno: coś z Boga trzeba było mieć, by dokonywać przełomów medycznych, w systemach, które nic innego nie robiły poza rzucaniem kłód pod nogi i odbieraniem nadziei.
Wszystkie portale podały informacje o śmierci uśmiechniętej Marylki ze „Złotopolskich”. 36 lat, rak trzustki. Trójka dzieci. W głowie się nie mieści: jak mógł odejść ktoś kto jest w czepku urodzony? I do tego w połowie życia?
W „onkologii” potrzebny jest szczególny rodzaj komfortu. Sprawny system równa się lepszy specjalista. Dobry specjalista oznacza zaopiekowany pacjent. Pacjent wiedzący, że jest w rękach zawodowca, równa się zwiększone szanse na jego powrót do zdrowia. Same profity.
Tak, ważna jest przyzwoitość. Świadomość, że człowiek, który siedzi przede mną myśli, czuje i dodatkowo jest zlepiony z samych lęków. Trzeba nie tylko otoczyć go opieką medyczną, ale także głęboko humanistyczną. Tu nie chodzi o cuda nie widy, tylko elementarną empatię
Leczenie bólu potrzebuje mądrych decyzji – to jedno z trudniejszych wyzwań dla człowieka AD 2014. Lekarza i pacjenta. Są bóle – bezsensowne, nic nie dające, przeciagające się w czasie, nieznośne dla psychiki i są bóle, do których, mówiąc górnolotnie, wypadałoby podejść z wieksza rezerwą, a na pewno nie uśmierzać na oślep. Bo ból zduszony w zarodku pierwszą lepszą tabletką kupioną w kasie supermarketu, może wrócić za lat kilka ze zdwojona i nie do okiełznania siłą. Zgadza sie: ból jest wrogiem ludzkości, ale trzeba walczyć z nim z rozwagą. A czasem w ogóle walczyć nie warto.
Przez stulecia ból uznawano brata bliźniaka choroby. Każdy słyszał opowieść o przodku, któremu ból odebrał zmysły, a śmierć okazała się być wymodlonym wyzwoleniem.
Pilch skutecznie wytrąca z myślenia o chorobie jako o darze, bo i takie pojawiają się na jej temat wymysły. Sam wyznaje, że dzięki parkinsonizmowi widzi i czuje więcej, perspektywa mu się poszerzyła. Pisze to człowiek, który nie ma szans na całkowite wyleczenie.
Istotniejsze od natarczywego bodźcowania chorującego jest schowanie do kieszeni swoich wyobrażeń na temat tego, jak powinien się on zachowywać. Lepiej w zamian uruchomić empatię, elastyczność i uważność.
Kiedy z bratem tłumaczyliśmy ojcu, w czym tkwi istota leczenia, nie chciał wnikać. Wolał byśmy decyzję – czy ryzykować przyjęcie chemii – podjęli za niego. Nigdy wcześniej na to nie pozwalał – ten krowoderski zuch w chorobie okazał się bezradny, pogubiony, nie wiedział, co począć.
Fragmenty książki Katarzyny Kubisiowskiej Rak po polsku. Rozmowa z Justyną Pronobis-Szczylik i Cezarym Szczylikiem, która 28 maja 2014 ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.
w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł