Najdłuższy dyżur, jaki miałem, to było 96 godzin, czyli cztery doby. To były wakacje, wtedy zawsze pracujemy więcej. Jeśli pracuję zwykle ok. 300 godzin miesięcznie, to w wakacje zdarza się, że 450-500 – mówi w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” Adam Piechnik, ratownik medyczny z 12-letnim stażem. – Ponad połowa z nas pracuje na podstawie jednoosobowej działalności gospodarczej. Nie z naszego wyboru. Ratownikom kiedyś powiedziano, że szpital dywersyfikuje koszty i albo zakładacie firmy i dalej pracujecie, albo nie.
Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta
– Żyję w rzeczywistości, w której na 24-godzinnym dyżurze wracam z 13. wyjazdu i po drodze chcę się napić, bo mi tak po prostu zaschło w gardle, i skręcam do restauracji, a klienci dzwonią stamtąd z pretensjami na numer alarmowy, że karetka stoi, a ratownicy siedzą, nie jeżdżą, nie ratują ludziom życia, tylko jedzą – opisuje Piechnik.
– Nie mamy wątpliwości, że bez zdecydowanych działań nie uda się zmusić władz do zmian. Raczej będą stosować uniki – przyznaje ratownik. – Rzecz w tym, że szantażowanie nas tym, że ludzie umrą bez tych karetek, które nie wyjadą, jest nietrafione. Codziennie widzimy ludzi, którzy umierają, bo ten system tak funkcjonuje, jak funkcjonuje – kończy.