Mamy powód do dumy

26.07.2021
Małgorzata Solecka
Kurier MP

25 lipca 2001 roku Sejm niemal jednogłośnie uchwalił ustawę o Państwowym Ratownictwie Medycznym. Po dwudziestu latach na temat początków systemu ratownictwa i tego, co się w nim zmieniło, mówi Andrzej Ryś, ówczesny wiceminister zdrowia odpowiedzialny za prace nad ustawą, obecnie dyrektor ds. systemów opieki zdrowotnej, produktów medycznych i innowacji w Dyrekcji Generalnej ds. Zdrowia i Bezpieczeństwa Żywności Komisji Europejskiej.

Andrzej Ryś. Fot. Friends of Europe

Małgorzata Solecka: Na początku było…

Andrzej Ryś: Słowo, wiadomo. Albo raczej słowa premiera Jerzego Buzka, który wręczając mi nominację na podsekretarza stanu w Ministerstwie Zdrowia upewniał się, czy na pewno tego chcę. Trudno się było dziwić, bo pod Kancelarią Premiera w Alejach Ujazdowskich trwał bardzo głośny protest kilkunastu tysięcy pielęgniarek i położnych. To był czerwiec 1999 roku, wiosną urząd ministra zdrowia objęła Franciszka Cegielska i właśnie kończyła kompletować ekipę współpracowników. Dołączyłem jako „bezpartyjny” fachowiec, związany ze środowiskiem akademickim i mający za sobą doświadczenie krakowskiej reformy ochrony zdrowia.

To był początek. Ale był i drugi, już bezpośrednio dotyczący ustawy o państwowym ratownictwie medycznym. Tu na początku był chaos. To był rok wielkiej zmiany i wielkich napięć, pamiętajmy. Nowe kasy chorych, cały system w fazie nie tyle remontu, co kompletnej przebudowy. W przebudowie było też całe Ministerstwo Zdrowia i szerzej – administracja rządowa. W samym ministerstwie – zupełnie nowy zespół. I w tym wszystkim, jesienią, w kierownictwie MZ pojawił się raport o stanie pogotowia ratunkowego czy też pomocy przedszpitalnej. Powiedzieć, że był on dramatyczny, to nic nie powiedzieć. Niemal w tym samym czasie na Śląsku doszło do katastrofy śmigłowca, który transportował serce do przeszczepienia. Doszczętnie spłonął, na szczęście obyło się bez ofiar. Franciszka Cegielska miała bardzo prostą receptę w obu sprawach: – Musimy z tym coś zrobić, i to szybko. A że spojrzała na mnie, było oczywiste, że muszę. I tak to się zaczęło.

Byliśmy w szczególnym czasie. Z jednej strony choćby - ten raport pokazywał, mówimy tylko o wycinku rzeczywistości, dosłownie obraz nędzy i rozpaczy. Z drugiej - to był czas, gdy wszystko było możliwe. Budowaliśmy państwo, projektowaliśmy rozwiązania w zasadzie bez ograniczeń.

Otwarcie I Mistrzostw Polski w Ratownictwie, Limanowa 2002. Prezes IRM dr Bodzoń. Fot. arch. wł. dr Jan Ciećkiewicz

Jak chciał wieszcz: „Cyrkla, wagi i miary do martwych użyj brył. Mierz siłę na zamiary, nie zamiar podług sił”.

Rzeczywiście była w tym spora nutka romantyzmu, ale czasy wielkich reform rządu Jerzego Buzka, rządu AWS i Unii Wolności, sprzyjały. Nowe instytucje, nowe rozwiązania prawne, nowe możliwości.

Oczywiście było wiele pytań. Jak ma wyglądać system? Gdzie szukać dobrych praktyk, na jakich rozwiązaniach się wzorować, mając świadomość, że nawet najlepszych rozwiązań nie da się prosto skopiować? Skąd wziąć na to wszystko pieniądze i ile ich potrzeba? No i najważniejsze – z kim tę zmianę przeprowadzić. Więc jeśli pada pytanie o początek… Na początku byli ludzie. Było ich wielu i z biegiem kolejnych miesięcy dołączali kolejni. Nie ma szans wspomnieć wszystkich, ale spróbuję przypomnieć kilku, niestety niektórzy już nie żyją…

Po pierwsze, środowisko związane z Medycyną Praktyczną, lekarzy i strażaków, którzy pospieszyli wspólnie z pomocą na Bałkany, gdy w czasie wojny w byłej Jugosławii doszło do exodusu ludności albańskiej z Kosowa, konkretnie – dr Przemysław Guła i późniejszy generał straży pożarnej Ryszard Grosset. Od nich zacząłem budować zespół, który podjął się pracy nad ustawą, nad całością rozwiązań.

Kolejny ważny krok to zaproszenie do współpracy przedstawicieli środowiska akademickiego – prof. Juliusza Jakubaszko, który został konsultantem krajowym ds. medycyny ratunkowej, dr. Jana Ciećkiewicza, który w Krakowie stworzył Katedrę Medycyny Katastrof, czy dr. Przemysława Paciorka z AM w Bydgoszczy. To był również czas reformy systemu specjalizacji, w którym powstała nowa specjalizacja w zakresie medycyny ratunkowej.

Ważną rolę w całym przedsięwzięciu odgrywali ludzie związani z pogotowiem ratunkowym w Warszawie, Łodzi, Białymstoku, Krakowie, którzy uczestniczyli w projekcie, finansowanym z amerykańskiego programu pomocowego. Dostałem też mocne wsparcie absolwenta „mojej” Szkoły Zdrowia Publicznego CMUJ, Michała Borkowskiego, legendarnego dyrektora Warszawskiego Pogotowia.

Był potencjał do burzy mózgów i debat, jak wyobrażamy sobie system ratownictwa medycznego. Ustawy by jednak nie było bez prawników – prof. Iwony Skrzydło-Niżnik, która uczestniczyła w pracach nad reformą administracyjną, i Marcina Erenca, młodego prawnika z ekipy Michała Kuleszy, współautora reform ustrojowych.

Udało się też ściągnąć do Warszawy Krystynę Czarniecką, która była moją zastępczynią w krakowskim magistracie i miała duże doświadczenie we wprowadzaniu zmian w jednostkach ochrony zdrowia, i Jarosława Gucwę, pasjonata medycyny ratunkowej. Był też dr Marek Gozdek, wieloletni pracownik MZ. Ekipa była, można powiedzieć, w komplecie.

Patrząc szerzej, do współpracy zaprosiliśmy lekarzy wojewódzkich, którzy stali się pełnomocnikami wojewodów ds. ratownictwa medycznego – w szesnastu nowopowstałych województwach również pojawili się na tych stanowiskach nowi, stosunkowo młodzi lekarze, mocno nastawieni na wprowadzanie zmian. Bardzo życzliwie podeszli do naszych projektów również wojewodowie, przynajmniej niektórzy. I straż pożarna. Od początku mieliśmy świadomość, że system ratownictwa medycznego musi być jednocześnie częścią systemu ochrony zdrowia, ale też będzie częścią czegoś szerszego – sił państwa do szybkiego reagowania w najtrudniejszych sytuacjach. Musi być więc scalony, choćby przez system powiadamiania, z pozostałymi służbami ratowniczymi, przede wszystkim strażą pożarną.

Trudno uwierzyć, rozmawiamy niemal kwadrans i jeszcze nie pojawiła się w zasadzie kwestia pieniędzy. Choć w sumie można to prosto wytłumaczyć – wiadomo było wtedy, że ich nie ma.

Wiadomo było, że ich nie ma, ale muszą się znaleźć i się znajdą. Na szczęście była Franciszka Cegielska, która zanim została ministrem zdrowia, była przecież szefową sejmowej Komisji Finansów Publicznych a wcześniej prezydentem Gdyni. Z jednej strony doskonale zorientowaną w tym, że pieniędzy jest mało, z drugiej – wiedzącą, gdzie ich szukać. Udało się w budżecie Ministerstwa Zdrowia wykroić pozycję, którą nazwaliśmy programem zintegrowanego systemu ratownictwa medycznego. To były podwaliny finansowe pod ustawę i pod cały system.

Zajęcia na pierwszym kursie na temat standardów postępowania w pomocy przedszpitalnej – Zakład Medycyny Katastrof i Pomocy Doraźnej Collegium Medicum w Krakowie – w ramach polsko-amerykańskiego programu. W centrum przeszkoleni w Milwaukee instruktorzy. Słuchacze zostawali instruktorami dla Pogotowia. Fot. arch. wł. dr Jan Ciećkiewicz

Porozmawiajmy więc o zintegrowanym systemie ratownictwa. Słowo „zintegrowany” brzmi neutralnie i ma konotacje pozytywne, ale dwadzieścia lat temu nie było to tak oczywiste. Sporo napięć się ujawniało…

Ważny jest kontekst i zmiany, jakie wówczas zachodziły w systemie ochrony zdrowia. Szliśmy generalnie w kierunku bardziej różnorodności – na poziomie płatnika czy finansowania i na poziomie organizacji. To był czas siedemnastu kas chorych, w grze wtedy była również możliwość pojawienia się prywatnych ubezpieczycieli, którzy mieliby prawo pobierać składkę zdrowotną. Taką możliwość dawała ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym. Trwała prywatyzacja zdecydowanej większości placówek ochrony zdrowia w lecznictwie pozaszpitalnym – był to kierunek pożądany i wręcz wspierany, takie były założenia reformy. Decentralizowaliśmy państwo, ale jednocześnie silnie wybrzmiewała myśl o potrzebie sprawnego zarządzania, tu trudno nie wspomnieć dorobku Jana Rokity i ówczesnego wiceministra spraw wewnętrznych i administracji Józefa Płoskonki w zakresie zarządzania kryzysowego, roli starostów i wojewodów. Prace nad państwowym systemem ratownictwa medycznego były jednym z elementów wielkiego sprzątania czy też układania państwa na nowo.

Nie mieliśmy wątpliwości, że system ratownictwa medycznego musi być zintegrowany i musi być państwowy.

Nawet jeśli jego częścią miałyby być prywatne podmioty?

Oczywiście. W systemie, jaki chcieliśmy stworzyć, było miejsce również dla podmiotów prywatnych. Pojawiły się firmy zainteresowane świadczeniem usług z zakresu ratownictwa medycznego i z pewnością była przestrzeń, by je do systemu włączyć.

Nie było pomysłu, by ratownictwo medyczne było służbą mundurową na kształt straży pożarnej?

Pomysły były różne. Na przykład takie, by czerpać ze wzorów Francji czy Belgii, gdzie ratownictwo medyczne jest mocno zintegrowane ze strażą pożarną. Pojawiały się jednak pytania: z jednej strony ratownicy medyczni zyskają przywileje, związane choćby z czasem pracy, będą mieć ochronę prawną, ale czy nie będą odrzucani na etapie drzwi szpitali? Musieliśmy myśleć całościowo, o integracji z tworzącym się czy będącym w fazie przemian systemem ochrony zdrowia, ale nie tylko na poziomie instytucjonalnym, ale też profesjonalnym. Zwyciężyła opcja ścisłej integracji ratownictwa medycznego ze szpitalnymi oddziałami ratunkowymi. Spoiwem między systemem ratownictwa medycznego i pozostałymi służbami ratowniczymi miał się stać – i ostatecznie się stał – system powiadamiania. Od początku było wiadomo, że powinien być jeden, wspólny, zintegrowany właśnie.

Nie poszliśmy natomiast w kierunku rozwiązań francusko-belgijskich i strażacy nie pracują w karetkach, choć zdarza się, że dojeżdżając na miejsce jako pierwsi udzielają pomocy medycznej, choćby dlatego, że niektórzy strażacy są też ratownikami medycznymi, wszyscy zaś są przeszkoleni w ratownictwie medycznym.

I Mistrzostwa w Ratownictwie – zadanie: przygniecenie przez traktor. Fot. arch. wł. dr Jan Ciećkiewicz

Nie do końca o to pytałam. Gdy w ubiegłej kadencji podjęto temat zmian w ratownictwie, myślą przewodnią była etatyzacja i generalnie taki kierunek, by ratownicy medyczni mieli wręcz status służby mundurowej, choć nie do końca. Ratownik pracował oczywiście na etacie, był prawnie chroniony. Czy nie jest tak, że dwadzieścia lat temu nie było nas po prostu na to stać? Że rozbiło się o pieniądze?

Na pewno taki status ratowników medycznych czy też raczej zespołów ratownictwa medycznego wymagałby większych pieniędzy, choćby ze względu na krótszy czas pracy. Ale trudno sobie w ogóle wyobrazić tworzenie odrębnej służby. Oni de facto musieliby się znaleźć w strukturach straży pożarnej, choć oczywiście z wykształceniem medycznym. Na to się nie zdecydowaliśmy, po prostu.

Jednym z przełomowych momentów było niewątpliwie spotkanie z lekarzami różnych specjalizacji – chirurgami, anestezjologami, ale nie tylko – którzy mieli stać się, jak zakładaliśmy, ordynatorami szpitalnych oddziałów ratunkowych. Byli wytypowani do stworzenia i przejścia szybciej ścieżki specjalizacji z medycyny ratunkowej. Doszło do niego 17 grudnia 1999 roku. I dominowała, na początku, taka atmosfera, że to nie ma prawa się udać. Miałem wrażenie, że nikt nie wierzy w to, co mówię. Że przyjechali do Warszawy, żeby usłyszeć, że się nie da. Trudno się dziwić, duża część z tych osób brała udział we wcześniejszych podejściach do różnych zmian.

Uwierzyli, że się da?

Tak, w pewnym momencie nastąpił przełom i dosłownie zawisło w powietrzu: – Wchodzimy w to.

Ta wiara była kluczowa, bo od początku było jasne, że łatwo nie będzie. Weźmy choćby centra powiadamiania ratunkowego. Wiadomo było, że będą tworzone na bazie powiatów. Tyle że liczba powiatów, z jaką ostatecznie weszliśmy w reformę samorządową – 314 plus ponad 60 miast na prawach powiatów – była o ponad sto wyższa od tej, którą projektował zespół prof. Michała Kuleszy i do której my również się odnosiliśmy. Była, patrząc również dziś, choćby na problemy ze szpitalami powiatowymi, nieracjonalnie wysoka – mówiąc wprost.

Miało to znaczenie również dla projektowanej sieci szpitalnych oddziałów ratunkowych. Z jednej strony było jasne, że sieć SOR-ów powinna z jednej strony zabezpieczać potrzeby, na co dzień, ale też na wypadek zdarzeń masowych. Z drugiej – że na ten cel jest określona pula pieniędzy, jak się można domyślać, nie najwyższa. Z trzeciej, natychmiast pojawiły się oczekiwania, naciski, by SOR był niemal w każdym szpitalu. A ponieważ każdy powiat miał przynajmniej jeden szpital, znaleźliśmy się w sytuacji, w której oczekiwano, że w każdym powiecie będzie SOR. To było wręcz absurdalne – już wtedy wiedzieliśmy, że ani finansowo, ani sprzętowo, ani przede wszystkim kadrowo to nie ma prawa się, mówiąc kolokwialnie, spiąć.

Wtedy rozstrzygały się też losy numeru 112.

Tak, choć jeszcze nic nie było przesądzone. 112 był początkowo przydzielony policji, jako numer alarmowy. Wspólnie ze strażakami walczyliśmy, by był to numer powiadamiania ratunkowego. Ponieważ równolegle uczestniczyłem w negocjacjach przedakcesyjnych, przyświecała mi taka idea – którą zresztą niedługo potem mogłem kontynuować w Brukseli – że jest to europejski numer ratunkowy i powinien być dostępny na terenie całej UE, a my niedługo do niej wchodziliśmy. Udało się.

Pamiętajmy, że w 1999 roku poruszaliśmy się w nieznanej nam rzeczywistości nowych technologii. Dziś wszystko wydaje się proste i oczywiste, bo systemy informatyczne i telekomunikacyjne umożliwiają centralizację powiadamiania, lokalizacji, dosłownie jednym przyciskiem. Pamiętajmy jednak, że koniec lat 90. to dopiero były początki telefonii komórkowej, GPS, może nie takie prapoczątki, ale początki. A Internet wtedy nie był jak powietrze, tylko ciągle pozostawał nowinką technologiczną.

I Mistrzostwa w Ratownictwie – Limanowa, 2002 rok. Fot. arch. wł. dr Jan Ciećkiewicz

Niejako równolegle ministerstwo podjęło temat zmian w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym.

One były wymuszone tragicznym wręcz stanem, którego symbolem była ta katastrofa na Śląsku, o której wspominałem. Franciszka Cegielska stwierdziła, że albo „coś zrobimy”, albo Zespół Lotnictwa Sanitarnego trzeba zamknąć, bo nie można narażać życia ludzi. I transportowanych pacjentów, i pracowników, i osób postronnych. Dała mojemu zespołowi chyba trzy tygodnie na „zrobienie czegoś”, czyli przedstawienie koncepcji zmian.

Znowu trzeba było znaleźć ludzi. Znaleźli się, spotkali w jednym z tatrzańskich schronisk i po tygodniu burzy mózgów stawili się w Warszawie z pomysłami do realizacji. Osobą odpowiedzialną został Janusz Roguski, związany z lotniczym pogotowiem w Szczecinie, który później został pierwszym dyrektorem nowego Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Od początku w zespole był też dr Robert Gałązkowski, obecny, wieloletni już, szef LPR. Oni rozpoczęli wielkie zmiany. Dziś polskie Lotnicze Pogotowie Ratunkowe to absolutny europejski top, w którym pracuje ścisła elita pilotów, ratowników, lekarzy. Zawdzięczamy to ludziom, ale też decyzjom kolejnych rządów, środkom finansowym – i budżetowym, i europejskim. Ale ta przemiana od ruiny do sukcesu to temat na odrębną nie tylko rozmowę, ale i książkę.

Na osobną rozmowę na pewno zasługuje to wszystko, co działo się wokół zmian w systemie na płaszczyźnie komunikacji społecznej…

No niestety. Ten przekaz, że za niezasadne wezwanie karetki trzeba będzie płacić, musiał być wtedy szokiem i to bynajmniej nie pozytywnym. I nie pomógł. Choć pamiętajmy też, że w poprzednim systemie „pogotowie” wzywało się dosłownie do wszystkiego. Do bólu w plecach i stanu podgorączkowego też. To wymagało zmiany, ale wykonaliśmy jeden krok za daleko, ludzie absolutnie nie byli na to gotowi.

A byli gotowi na karetki bez lekarzy? Bo w pogotowiu zawsze jeździł „doktor” i „sanitariusze”.

A tu pojawiła się nowa, kluczowa grupa zawodowa, czyli ratownicy medyczni. Już w tej pierwszej ustawie, uchwalonej 25 lipca 2001 roku, nie przewidywaliśmy możliwość tworzenia zespołów ratownictwa medycznego bez lekarzy, choć musiało minąć sporo czasu, by zaczęła się ona realizować – stało się to w latach 2005–2007, gdy ministrem zdrowia był prof. Zbigniew Religa, a za sprawy ratownictwa odpowiadał wiceminister Jarosław Pinkas.

Stworzyliśmy nowoczesny system kształcenia ratowników medycznych, patrząc z perspektywy unijnej, mogę powiedzieć, że jest on jednym z najlepszych w Europie. A pamiętajmy, bo zbyt szybko to nam gdzieś się zatarło, że naprawdę zaczynaliśmy od etapu sanitariuszy i kierowców. Panów, którzy towarzyszyli lekarzowi, jeżdżąc do potrzebujących – mniej lub bardziej realnie – w polonezach czy nyskach. Wyposażonych w nosze i apteczki, w których niewiele zresztą było. Karetkach, które notorycznie odbijały się od drzwi szpitali. Dziś ambulans jest supernowoczesny, a zespoły przeszkolone i jednolicie umundurowane. Przeszliśmy długą drogę.

Ratownicy niewątpliwie mają już swoją tożsamość zawodową, ale ciągle muszą walczyć – nie tylko o miejsce w systemie, ale po prostu o warunki wykonywania pracy. Dlaczego?

To, czego brakuje to niewątpliwie ścieżka kariery. W zawód ratownika medycznego jest wpisana konieczność ustawicznego kształcenia, podnoszenia kwalifikacji, aktualizowania wiedzy. A nie towarzyszy temu żadna perspektywa rozwoju zawodowego. Młodzi, którzy przychodzą do zawodu, za dziesięć czy piętnaście lat chcieliby i powinni być w innym miejscu – jeśli chodzi o kompetencje, ale też o zarobki. To zupełnie naturalne i zrozumiałe. Ponieważ takiej ścieżki kariery nie ma, rodzi się frustracja.

Podobna sytuacja dotyczy dyspozytorów medycznych – też zawód, który został stworzony na potrzeby systemu ratownictwa medycznego, nieocenioną rolę odegrał tutaj Instytut Ratownictwa Medycznego, bazując na doświadczeniach z Kosowa i przede wszystkim amerykańskich szkoleniach. Dyspozytorami medycznymi nie mogą być przecież przypadkowe osoby. Przeciwnie, to od ich dobrego rozeznania sytuacji, które musi być oczywiście podparte algorytmami, ale algorytmy nie wystarczą, zależy często ludzkie życie. Ile jest przypadków, że dyspozytor wysyła zespół ratownictwa, ale zdalnie, przez telefon, prowadzi i nadzoruje akcję reanimacyjną? Zbyt rzadko się o tym mówi.

Nie mówimy też zbyt często o tym, jakie wsparcie ze strony ratownictwa medycznego mają choćby siły zbrojne. Gdy pracowaliśmy nad ustawą, integracja ratownictwa medycznego ze strażą pożarną czy policją była oczywistością – nawet jeśli było wiele wyzwań, natomiast integracja z armią, z siłami zbrojnymi wydawała się niedoścignionym marzeniem. A jednak udało się wypracować i wpisać do ustawy takie rozwiązania, które zaowocowały współpracą. W efekcie, na przykład, polscy ratownicy medyczni znaleźli miejsce w kontyngencie wysłanym do Afganistanu.

Sprzęt zakupiony w ramach polsko-amerykańskiego programu przygotowany do przekazania dla Krakowskiego Pogotowia Ratunkowego. Do karetek trafiły pierwsze defibrylatory. Sprzęt dydaktyczny pozwolił na otwarcie Szkoły Ratownictwa. Fot. arch. wł. dr Jan Ciećkiewicz

A co się nie udało?

Myślę o tych pierwszych stu lekarzach, którzy już ponad dwadzieścia lat temu w pewien sposób porzucili, czy też zeszli ze ścieżki kariery w swoich specjalizacjach, by stworzyć medycynę ratunkową w Polsce. Którzy poszli na pierwszy ogień, nie tylko jako ordynatorzy, ale budowniczy, również w dosłownym tego słowa znaczeniu, szpitalnych oddziałów ratunkowych. Trzeba powiedzieć, że duża część z nich się zawiodła. Nie znaleźli wspólnego języka z dyrektorami swoich szpitali…

… jak mogli znaleźć wspólny język, skoro już na początku, dosłownie w pierwszych miesiącach, nawet nie latach, funkcjonowania, SOR-y stawały się, na starcie, kamieniem młyńskim u szyi chyba wszystkich placówek. Dokładnie pamiętam, że tak właśnie zatytułowałam tekst z wizyty w jednym ze szpitali w województwie bodaj łódzkim: „Miała być perła w koronie, jest kamień młyński”.

Racja. Dyrektor patrzył w tabelki finansowe i wyrzucał entuzjaście medycyny ratunkowej, że go namówił na SOR. To często zresztą nie była prawda, bo sam entuzjazm lekarza szpitala powiatowego by nie wystarczył, to starostowie i radni najczęściej chcieli, żądali stworzenia oddziału ratunkowego. Nawet wbrew oczywistym kalkulacjom – jak już mówiłem, nie było możliwości, żeby przy takim poziomie finansowania utrzymać tę liczbę SOR-ów, która została w pewien sposób na twórcach systemu wymuszona.

Na tym odcinku medycyny jest szczególnie trudno. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy widzą wielu pacjentów w najcięższym stanie – i często tracą ich z oczu. Nie ma tego elementu radości, czy satysfakcji, jaka towarzyszy pracy innych specjalistów. Do tego dochodziła wieczna huśtawka – SOR-y co prawda już okrzepły w systemie ochrony zdrowia, stały się jego ważną częścią, ale ta ciągła niepewność, choćby w kwestiach finansowych, przeciążenie pracą sprawiły, że wielu z pionierów po prostu nie wytrzymało.

W pewien sposób porażką jest też to, że ratownicy medyczni są w takim punkcie, w jakim są. Że udało się zaprojektować zawód, stworzyć system kształcenia, znaleźć ludzi, wykształcić ich, ale nie ma dla nich godnej oferty, jeśli chodzi o warunki pracy. A zasługują na najlepsze – pokazali to w czasie pandemii.

Pandemia też pokazała, że dwadzieścia lat temu mieliśmy rację, prąc – wbrew wielu przeciwnościom – do stworzenia nowoczesnego systemu ratownictwa medycznego. Mając świadomość, że to będzie proces, który musi trwać.

Uroczystość przekazania sprzętu – od lewej Pani konsul USA Schmadel i przedstawiciele Millwaukie International Health Training Center. Fot. arch. wł. dr Jan Ciećkiewicz

Wbrew przeciwnościom, bo prace nad ustawą to już była końcówka rządów AWS.

Większa część prac nad ustawą toczyła się, gdy Franciszka Cegielska była już bardzo poważnie chora i po jej śmierci dzięki determinacji i wsparciu ministra Grzegorza Opali. Mieliśmy już wtedy nie tylko rząd mniejszościowy, bo Unia Wolności opuściła koalicję, ale też potężny kryzys w finansach publicznych. Udało się, co prawda, przekonać ówczesnego ministra finansów Jarosława Bauca, że pieniądze na ratownictwo medyczne muszą się znaleźć…

… wydawało się wtedy, że przedstawiciele ministra finansów oglądają pod lupą każdy przecinek w projekcie i wyceniają, ile może kosztować.

Jednak dali się przekonać. I 25 lipca 2001 roku Sejm, niemal jednogłośnie, uchwalił ustawę.

Nikt się nie wstrzymał. Przeciw głosował tylko jeden poseł. Prawa i Sprawiedliwości zresztą.

Kto?

Michał Tomasz Kamiński. Chyba nikt go wtedy nie pytał o głosowanie, można założyć, że to była pomyłka. Klub PiS liczył wtedy osiemnastu posłów, „za” głosował m.in. Jarosław Kaczyński i Mariusz Kamiński. Nie wszyscy byli obecni.

Byliśmy w euforii. A potem wpadliśmy w dół.

Konkretnie nie w dół, tylko w „dziurę Bauca”. Na początku sierpnia 2001 roku dziennikarze poinformowali o szacunkach Ministerstwa Finansów, według których deficyt budżetowy w 2002 roku miałby przekroczyć 88 mld zł. Potem okazało się, że deficyt będzie nawet większy.

I prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiedział, że będzie wetować wszystkie ustawy, związane z wydatkami. Nie było to niezrozumiałe, ale z naszego punktu widzenia zawetowanie ustawy o ratownictwie medycznym byłoby katastrofą.

Wiadomo było, że AWS przegra wybory, choć pewnie niewiele osób się spodziewało, że w takim stylu, gdy w październiku poza parlamentem znalazła się ostatecznie i AWS, i Unia Wolności. To była sama końcówka rządu Jerzego Buzka i mogliśmy tylko obserwować, co zrobią zwycięzcy nadchodzących wyborów. Prognozy nie były optymistyczne i można było założyć, że jeśli ustawa nie zostanie podpisana przez co najmniej cztery lata – a mówiło się wtedy, że SLD będzie rządzić co najmniej dwie kadencje – o ratownictwie medycznym będzie można zapomnieć.

I wtedy wydarzył się 11 września. Gdy Jolanta Szymanek-Deresz, szefowa Kancelarii Prezydenta, zadzwoniła, by zapytać o argumenty, jakie miałyby prezydenta skłonić do podpisania ustawy, mogłem tylko powiedzieć, że żyjemy w takim świecie, w którym bez ratownictwa medycznego, bez zintegrowanych służb ratowniczych, nie ma ani sprawnego państwa, ani bezpiecznego społeczeństwa.

Ustawa została uratowana. A system?

Przetrwał, choć trzeba przyznać, że pierwszy SLD-owski minister zdrowia zrobił bardzo wiele, żeby zdemontować to, co było można.

Zaczął od zapewnienia, że każdy obywatel może wzywać karetkę bezpłatnie, a jeśli spotka się z odmową, ma zadzwonić do niego na biurko. Podał przed kamerą, z tego co pamiętam, telefon do sekretariatu. Ale to już zdecydowanie temat na inną rozmowę.

Warto natomiast zapamiętać, że 25 lipca 2001 roku skończył się w Polsce etap sanitariuszy w klapkach i w zdezelowanych polonezach. Od dwudziestu lat mamy system ratownictwa medycznego, który trzeba doskonalić i wzmacniać. Wzór dla inny krajów, o czym wielokrotnie mówiłem i będę mówił w Brukseli.

Rozmawiała Małgorzata Solecka

Leki

Napisz do nas

Zadaj pytanie ekspertowi, przyślij ciekawy przypadek, zgłoś absurd, zaproponuj temat dziennikarzom.
Pomóż redagować portal.
Pomóż usprawnić system ochrony zdrowia.