×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Przeciw dewastowaniu systemu kształcenia

Małgorzata Solecka
Kurier MP

Ministerstwo świadomie – i trzeba powiedzieć, wręcz cynicznie – przeciwstawia interes lekarzy interesowi pacjentów – mówi Łukasz Jankowski, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej.

Łukasz Jankowski. Fot. K. Bieniaszewska

  • Lekarze powinni być kształceni w uczelniach mających status uniwersytetu lub znajdujących się pod nadzorem uczelni uniwersyteckiej
  • W żadnym kraju nie kształci się lekarzy w szkołach wyższych, zawodowych, które nie są do tego przygotowane
  • Samorząd lekarzy nie prowadzi żadnej gry, stoimy na straży jakości kształcenia
  • Droga, którą proponuje ministerstwo, prowadzi prosto do felczeryzacji medycyny
  • Będziemy analizować, czy nie zwrócić się do lekarzy, by powstrzymali się od pracy w charakterze nauczycieli w miejscach, które nie dają rękojmi optymalnego nauczania medycyny
  • Ustawy o jakości w tym kształcie, w jakim przygotował ją rząd, nie chce chyba nikt poza ministrem zdrowia i Rzecznikiem Praw Pacjenta

Małgorzata Solecka: W piątek media poinformowały, że Komisja Europejska odpowiedziała na pismo NRL dotyczące dopuszczania nowych uczelni do kształcenia na kierunkach lekarskich. Przekaz publikowanych materiałów można sprowadzić do stwierdzenia, że KE przyznała rację w sporze rządowi, co zresztą wzmocniły wypowiedzi rzecznika prasowego Ministerstwa Zdrowia, choć – czytając opublikowane fragmenty, trudno tak naprawdę dostrzec przesłanki do stawiania takich tez. Może najmocniejszą jest przypomnienie, że to poszczególne państwa odpowiadają za przestrzeganie standardów kształcenia.

Łukasz Jankowski: Odpowiedź Komisji Europejskiej jest bardzo ogólnikowa i na pewno nie wyczerpuje naszych oczekiwań. Ale nawet w tej ogólnikowej odpowiedzi znajdujemy potwierdzenie naszej, samorządu lekarskiego, racji: przyszli lekarze powinni być kształceni w uczelniach mających status uniwersytetu lub znajdujących się pod nadzorem uczelni uniwersyteckiej.

Doskonale wiemy, że w Europie funkcjonują uczelnie wyższe o statusie uniwersyteckim, które nie mają w nazwie słowa „uniwersytet” – tak jest na przykład w Niemczech. Te uczelnie mają jednak, podkreślam raz jeszcze, status uniwersytetu. Nasze wątpliwości dotyczyły i dotyczą zupełnie innych przypadków – szkół wyższych, w tym szkół zawodowych, które zamierzają kształcić lekarzy, w naszej ocenie często bez adekwatnego zaplecza.

Zamierzamy jeszcze raz skierować pismo do Komisji Europejskiej, również uszczegóławiając nasze stanowisko. Bo o ile mogę się zgodzić, że dyrektywa nie definiuje wprost określenia „uniwersytet”, o tyle z wiedzy, jaką posiada samorząd lekarzy i lekarzy dentystów wynika, że w żadnym kraju nie kształci się lekarzy w szkołach wyższych, zawodowych, które nie są do tego przygotowane.

Ale na taki zarzut rząd, Ministerstwo Edukacji i Nauki oraz Ministerstwo Zdrowia odpowiadają, że szkoły, które otrzymują pozwolenia na otwieranie kierunków lekarskich są jak najbardziej przygotowane, a zarzuty samorządu lekarskiego to obrona interesów korporacyjnych, sprzecznych z interesem pacjentów.

Bardzo przykra sytuacja. Rzeczywiście, na straży jakości kształcenia powinno stać Ministerstwo Edukacji i Nauki, na straży jakości kształcenia lekarzy powinno stać – zwłaszcza – Ministerstwo Zdrowia. Tymczasem w tej chwili te dwa ministerstwa wręcz koncentrują swoją aktywność wokół celu zupełnie odmiennego – zwiększeniu naboru za wszelka cenę, nawet godząc się na to, żeby jakość kształcenia uległa pogorszeniu. Nasze próby odwołania się w walce o utrzymanie wysokich standardów kształcenia lekarzy do autorytetu praw unijnych – próby, przyznam, wynikające z narastającego poczucia bezsilności – są wykorzystywane do narracji jakoby lekarze dbali tylko o własny interes. Przy okazji zaś manipuluje się treścią całej korespondencji.

Przecież tak naprawdę nasze wystąpienie do Komisji Europejskiej było w najlepszym interesie nie tylko pacjentów, którzy zasługują nie na „jakiegokolwiek” lekarza, tylko na lekarza dobrze wykształconego, ale również studentów medycyny. Młodych ludzi, którzy dostaną się na wymarzone i bardzo trudne studia, a którzy po ich skończeniu – być może – będą mieć niezwykle ograniczone możliwości zawodowe w związku z możliwymi problemami z uznawaniem dyplomów.

Przez izby lekarskie?

Przez izby lekarskie, ale też przez kraje unijne. Mówię z całą odpowiedzialnością – ministerstwa edukacji i nauki oraz zdrowia nie działają w interesie tych młodych ludzi, zapewniając, że wszystko będzie w porządku i żadnych problemów z uznawaniem dyplomów nie należy się spodziewać, bo samorząd lekarski prowadzi jakąś grę. Samorząd lekarzy i lekarzy dentystów nie prowadzi żadnej gry, stoimy na straży jakości kształcenia, po prostu. Jeśli piszemy do Komisji Europejskiej, to po to, by zwrócić uwagę, również decydentów, a może przede wszystkim decydentów, na realny problem. Naprawdę nie jest intencją samorządu konfrontowanie się z takim czy innym politykiem, stawanie w kontrze do rządzących. Jeśli stajemy w kontrze, to przeciw dewastowaniu systemu kształcenia lekarzy. Bo o ile nie ulegało wątpliwości, że należało zwiększyć nabór na studia medyczne – samorząd lekarski to przecież od wielu lat postulował – to w tej chwili sprawy przybrały już rozmiary karykaturalne. Trzeba to zatrzymać.

Warto chyba przywołać niedawną wypowiedź ministra zdrowia Adama Niedzielskiego, który goszcząc w Płocku – tam również od jesieni mają być kształceni lekarze – tłumaczył, że kierunki lekarskie w mniejszych ośrodkach są potrzebne, bo absolwenci, którzy kończą studia w wielkich ośrodkach akademickich, nie chcą wracać i podejmować pracy „u siebie”. Może właśnie w tym ograniczeniu ministerstwo widzi szansę, bo jakkolwiek dziwnie to brzmi, słowa ministra można rozumieć w ten sposób, że lekarz wykształcony w stosunkowo niewielkim mieście, pracy w dużym ośrodku nie znajdzie. Nie mówiąc już o opcji emigracji za granicę, którą – pokazują to badania prowadzone na największych uczelniach medycznych – większość studentów przynajmniej bierze pod uwagę.

Dobrze, że minister Adam Niedzielski nie jest lekarzem. Bo o ile stawia słuszną diagnozę problemu braku kadr medycznych w małych miejscowościach…

… ten problem zresztą nie jest specyficzny dla Polski, ostatni raport OECD i Komisji Europejskiej pokazał, że boryka się z nim wiele krajów, a nawet – że mało który kraj może mówić o równomiernym rozmieszczeniu kadr.

Tak, ale trzeba przyznać – diagnoza jest dobra, natomiast propozycja terapii wręcz fatalna. Minister proponuje wręcz leczenie szkodliwe dla „pacjenta”. Leczenie, które jest wręcz niebezpieczne. Kształcenie lekarza polega przecież na tym, że młodzi adepci medycyny podpatrują, obserwują, uczestniczą w procesie terapeutycznym pacjentów, również tych, których przypadki należą do bardziej skomplikowanych. Takich pacjentów można spotkać w szpitalach klinicznych, uniwersyteckich, trzeciego stopnia referencyjności. Przy całym szacunku dla pozostałych szpitali, które również dobrze leczą – system jest tak skonstruowany, że bardziej skomplikowane przypadki pacjentów są przekazywane wyżej. Po prostu. To w szpitalach o najwyższym poziomie referencyjności studenci mają możliwość częstszego spotkania takich przypadków, obserwowania sposobów diagnostyki i specjalistycznych terapii, uczenia się na ich podstawie. Droga, którą proponuje ministerstwo, prowadzi prosto do felczeryzacji medycyny. Stworzymy jakiś odrębny zawód „OMC-lekarza”, o mało co lekarza, który nie będzie mieć pełnych kwalifikacji, w trakcie studiów nie zobaczy całego wachlarza przypadków, a jego zadaniem będzie przekazywać skomplikowanych pacjentów do ośrodków specjalistycznych.

„Trudno nie odbierać pisma prezesa Jankowskiego jako obrony interesów korporacyjnych, które wydają się być w tym przypadku dla pana prezesa ważniejsze niż interes pacjentów. Niestety dla pana prezesa Jankowskiego i «stety» dla pacjentów Komisja potwierdziła stanowiska MEiN i MZ. Zapraszamy Naczelną Radę Lekarska do współpracy nad standardami kształcenia, które cały czas staramy się podnosić, bo to one decydują o poziomie absolwentów” – komentował w piątek odpowiedź Brukseli rzecznik resortu zdrowia Wojciech Andrusiewicz. Ale nie trzeba przywoływać wypowiedzi rzecznika, sam minister nie raz mówił o obronie korporacyjnych interesów w kontekście protestów przeciw uruchamianiu studiów na kierunkach lekarskich w nowych szkołach wyższych.

Czyje interesy miałby reprezentować samorząd lekarski, jeśli nie swoich członków, lekarzy i lekarzy dentystów, chciałbym zapytać? To wynika wprost z przepisów. Po to jesteśmy. Problem polega na tym, że ministerstwo świadomie – i trzeba powiedzieć, wręcz cynicznie – przeciwstawia interes lekarzy interesowi pacjentów. Nawet jeśli w niektórych aspektach nie są one tożsame, co nie oznacza, że są sprzeczne, akurat w tej sprawie interes jest wspólny. Jest to też interes systemu, by pracowali w nim wysoko wykwalifikowani lekarze.

Sformułowanie „interesy korporacyjne” w ustach przedstawicieli ministerstwa brzmi bez mała jak obelga, zwłaszcza że pobrzmiewają w tych wypowiedziach również wprost ataki personalne. Tak naprawdę, nie ma w obronie interesów korporacji – środowiska lekarskiego ani niczego nagannego, ani niczego, co by się sprzeciwiało dobru pacjentów, bo lekarz zawsze musi je brać pod uwagę. Nie leży w interesie pacjentów, na pewno, by do wykonywania zawodu lekarza były dopuszczane osoby, które nie przeszły standardowej ścieżki kształcenia. Swoją drogą, minister Adam Niedzielski od lat funkcjonuje przecież w systemie ochrony zdrowia, czy dziś się dowiedział, że samorząd lekarski reprezentuje swoich członków i działa w ich interesie?

Pół żartem, pół serio: jeśli ktoś jeszcze wątpi, że samorząd lekarski stoi na straży interesów lekarzy, to Ministerstwo Zdrowia swoimi wypowiedziami zdecydowanie potwierdza: stoi. Te ataki resortu to chyba najlepsze świadectwo, że pod tym względem nic Naczelnej Radzie Lekarskiej ani mnie jako prezesowi zarzucić nie można.

Zapowiedział Pan kolejne pismo do Komisji Europejskiej.

Pismo będzie. Będziemy akcentować to, co wcześniej samorząd podnosił w uchwałach – że uczelnie, które kształcą lekarzy muszą mieć przynajmniej status akademicki. I wykażemy brak spełnienia tego minimalnego warunku, który jednak Unia Europejska bardzo wyraźnie zakreśla. Przypomnijmy – dyrektywa mówi o kształceniu na uniwersytetach lub pod ich nadzorem. Nie bez kozery przed akcesją do UE i w pierwszych latach naszego w niej funkcjonowania trend był dokładnie odwrotny – akademie medyczne robiły wszystko, by stać się uniwersytetami lub by stać się częścią uniwersytetów. To nie działo się dla prestiżu, tylko z bardzo konkretnych powodów.

Rozważamy również działania oddolne. Zgodnie z Kodeksem Etyki Lekarskiej lekarze powinni stosować się do uchwał swojego samorządu. Będziemy analizować, czy nie zwrócić się do lekarzy, by powstrzymali się od pracy – w charakterze nauczycieli – w miejscach, które nie dają rękojmi optymalnego nauczania medycyny. Jestem coraz bardziej przekonany, że nie tylko izby lekarskie, ale całe środowisko musi dać odpór temu, nie waham się użyć tego słowa, szaleństwu.

Przeczuwam operację „brania w kamasze” i kierowania niepokornych lekarzy na odcinek pracy ze studentami.

Być może. Racja jest jednak po naszej stronie. Niekontrolowane otwieranie kierunków lekarskich w szkołach wyższych, które nie mają ku temu żadnych podstaw, broni się chyba tylko w wyobraźni ministrów podejmujących decyzje i starających się zbudować polityczny przekaz, obietnicę, że już wkrótce będzie o wiele więcej lekarzy.

Przekaz o tyle zresztą nieprawdziwy, że nawet gdyby założyć, że wykształcimy pełnoprawnych lekarzy, luka pokoleniowa w zawodach lekarskich i tak pozostanie znacząca, co przy szybko rosnącym popycie na świadczenia zdrowotne powoduje, że poprawa będzie nieodczuwalna. Nie zmieniając systemu, nie racjonalizując pracy lekarzy, a stawiając na ich „produkcję taśmową” – psujemy system kształcenia, można powiedzieć na darmo.

Tymczasem „my”, mówiąc umownie, bo to nie my, tylko decydenci, podejmujemy takie działania, takie decyzje, że lekarze decydują się na odchodzenie z publicznego systemu, przede wszystkim z sektora szpitalnego. Uznani laryngolodzy usuwają migdałki w prywatnych gabinetach, rezygnując z pracy w szpitalach, z dużych zabiegów. Ze względu na warunki pracy, brak poczucia bezpieczeństwa wyrażającego się w magicznej już formule no fault. Nie mamy tego.

Skoro już jesteśmy przy no fault. W porządku obrad najbliższego posiedzenia Sejmu jeszcze projekt ustawy o jakości w opiece zdrowotnej i bezpieczeństwie pacjenta nie jest ujęty, ale jest już na liście punktów, które mogą być rozpatrywane.

Nie jestem zaskoczony, choć w sumie jest to dość niesamowite, bo ustawy o jakości w tym kształcie, w jakim przygotował ją rząd, nie chce chyba nikt poza ministrem zdrowia i Rzecznikiem Praw Pacjenta. Trudno byłoby znaleźć i policzyć na palcach jednej ręki interesariuszy, którzy jakimkolwiek dobrym słowem wsparliby ten projekt.

Oczywiście, jeśli będzie on procedowany, samorząd ma przygotowane poprawki, które mają uratować meritum tej ustawy, czyli jakość i bezpieczeństwo, w tym poprawkę przygotowaną we współpracy z prof. Andrzejem Zollem, wprowadzającą realny, prawdziwy system no fault w miejsce tego kuriozalnego systemu opartego na auto, i nie tylko, denuncjacjach.

Jeśli w tej kadencji nasze propozycje przepadną, w kolejnej podejmiemy starania, by nasz samorządowy projekt ustawy o bezpieczeństwie leczenia stał się realną alternatywą dla obecnie forsowanego przez ministerstwo. Zastanawiam się zresztą, dlaczego w ogóle Sejm ma do niego wracać?

Może dlatego, że limit spektakularnych porażek legislacyjnych ministra zdrowia, który chce startować do Sejmu, wyczerpuje niedoszły projekt ustawy o szpitalnictwie? Projekt ustawy o jakości, „domykający reformy”, musi przejść, że tak przywołam klasyka, „bez żadnego trybu”? Minister, który cieszy się dużym społecznym zaufaniem, jak sam to zresztą ostatnio podkreślał, czwartym miejscem w rankingu wśród polityków PiS, nie może ponosić tylu porażek.

Polityka. Byłoby chyba lepiej dla wszystkich, gdyby sprawowanie funkcji ministerialnej wręcz wykluczało możliwość startu w wyborach. W przeciwnym razie działania ministerstw w roku wyborów są wprost wprzęgnięte w kampanię wyborczą, a realne problemy do rozwiązania leżą odłogiem, bo mamy czysty – powiedzmy, że czysty – PR.

Rozmawiała Małgorzata Solecka

27.02.2023
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta