W zawiązku ze śmiercią Zbigniewa Wodeckiego przypominamy rozmowę, którą z muzykiem przeprowadziła Justyna Tomska w ramach cyklu "Okiem Pacjenta".
Zbigniew Wodecki (ur. 6 maja 1950 r., zm. 22 maja 2017 r.) – muzyk, kompozytor, piosenkarz. Występował z Ewą Demarczyk, Markiem Grechutą, Zygmuntem Koniecznym. Był skrzypkiem Orkiestry Symfonicznej PRiTV oraz Krakowskiej Orkiestry Kameralnej. W 1972 roku na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu otrzymał nagrodę za debiut. Kilka lat później zaśpiewał tytułową piosenkę serialu animowanego dla dzieci „Pszczółka Maja”, która stała się przebojem, podobnie jak „Chałupy welcome to”, „Zacznij od Bacha”, „Izolda” należące do najbardziej znanych jego kompozycji. Występował w kabarecie Zenona Laskowika. Jest również autorem muzyki do przedstawień teatralnych, m.in. do „Sonaty Belzebuba” w Teatrze STU w Krakowie, w którym grał główną rolę. Fot. Łukasz Krajewski / Agencja Gazeta
Justyna Tomska: Gdy się pan budzi rano, to sobie myśli: dzisiaj to już na pewno, żeby nie wiem co…
Zbigniew Wodecki: Ja bardzo źle sypiam. Od dziecka tak mam i od dziecka jestem niewyspany. Dlatego rano to mi się nigdy nie chce wstać. Może ze cztery razy w życiu wstałem wyspany. Im dalej w las, tym gorzej. Brałem nawet środki nasenne, połóweczki oczywiście.
Ale coś poważnego na receptę czy ziołowe?
Bez recepty, ale nic na mnie nie działa. Ziołowe nie działają, melatonina nie działa. Za duże mam chyba skoki emocjonalne. Wszystko przez tę robotę, która związana jest ze stresem, z utrzymaniem się na powierzchni mętnej wody show-biznesu, jak zawsze powtarzam.
Tak ciężko?
Pewnie. Lekarze powinni swoim pacjentom,
jeżeli im na nich zależy, powtarzać: brońcie się
przed sukcesem!
Więc budzę się rano głównie z poczuciem,
że muszę coś zrobić. Tak się w tym robieniu wyspecjalizowałem,
że mi umykają w życiu ważne rzeczy.
Co ucieka?
Normalne życie mi ucieka, znajomi. Pogadać,
pograć w karty, napić się wódki. Nic z tych rzeczy.
Praca, praca, praca.
Jestem ofiarą tego zawodu od dziecka. Ciągle
byłem wystawiany w jakimś konkursie. Od szkoły
podstawowej było tak: ten zagrał ładniej, a tu
masz etiudę, a tu gamę trzeba, tu stoi komisja – i to wszystko od ósmej rano!
Ludzie ludziom zgotowali ten los. Żeby kazać
dzieciom wstawać tak wcześnie, gdy jeszcze ciemno!
W muzyce też im dalej, tym gorzej?
A jak! Coraz to wyższe poprzeczki, wyższe schody. Materiał, który napisali genialni kompozytorzy 100 lat temu, 200, 300 lat temu, musieliśmy się go w szkole nauczyć. Oni nie mieli Zorra, czterech pancernych, Bundesligi. Oni sobie mogli pisać.
Ćwiczył pan, żeby być lepszy od kolegów?
Oczywiście! Musiałem ćwiczyć i być lepszy, żeby
potem mieć robotę.
Ale nie od razu tak ćwiczyłem, choć byłem
skazany na granie, czy tego chciałem, czy nie. W rodzinie wszyscy związani z muzyką. Ojciec
był pierwszym trębaczem Krakowskiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji. Siostra
grała na wiolonczeli, mama śpiewała, miała nawet
zdawać do opery, ale zajęła się domem, a ja,
leń i tuman, nie wiedziałem, że granie to taka
poważna sprawa. Myślałem, że skrzypce będą
same grać. Tymczasem one wcale same nie grały.
Z jednej strony miałem fantastyczne dzieciństwo,
mieszkałem w świetnym miejscu w Krakowie,
czyli Ogrody Fregiego, Ogrody Pijarów, łażenie
po drzewach, kradliśmy jabłka, śliwki, robiliśmy
zadymy, banda „Wieczysta”, banda „Olsza”, banda
„Rondo”. Dzisiaj bylibyśmy cały czas na pasku w wiadomościach. Ale przy okazji się człowiek
uczył, żeby jednak nie strzelać z procy, łuku, bo
można komuś oko wybić.
Niech pan opowie coś o rywalizacji.
Koledzy mojego ojca z orkiestry, również muzycy, też mieli dzieci w szkołach muzycznych. Konkurencja! A twój co? A twój? Dostawałem w łeb, bo Skaldowie, czyli bracia Zielińscy, ćwiczyli, a ja nie. Ich ojciec był pierwszym skrzypkiem w tej samej orkiestrze, w której mój pierwszym trębaczem.
A że pan wyleciał z liceum muzycznego, to wina zawiniona czy niezawiniona?
I zawiniona, i niezawiniona, grunt, że wyleciałem.
Ta tragedia, która się przydarzyła mojej
rodzinie, że wyleciałem jako ten przyszły Paganini z pierwszego roku liceum muzycznego, do którego
dostałem się cudem boskim, była najlepszym,
co mi się przydarzyło. Kiepskie wyniki w nauce, i głównie rozrabialiśmy. Trzeba powiedzieć,
że emocjonalnie późno dojrzałem. Bogu dziękować,
lubiłem czytać.
To, że wyleciałem, spowodowało kolosalne zmiany w moim życiu. Sporty lub silesie wtedy paliłem,
choć to nieważne dla naszego materiału. W każdym
razie rodzice mi załatwili, żebym mógł pójść
do średniej zawodowej szkoły muzycznej. W tym
czasie zacząłem grać w orkiestrze symfonicznej. A potem zaprosił mnie Marek Grechuta, żebym z nim zagrał. Jeszcze nie wiedziałem wtedy, kto
to jest Marek Grechuta. I zaczęliśmy grać w klubie
studenckim. Pewnego razu do klubu przyszła pani
Demarczyk, która była wielką gwiazdą.
Do Piwnicy pod Baranami nie chodziłem, bo nie
miałem czasu, musiałem jednak mimo wszystko piłować to, co mi w szkole zadawali. Ale jak mi zaproponowała,
żebym razem z nią pojeździł po świecie,
włącznie z paryską Olimpią, o, dla mnie to była
nobilitacja. Wtedy poznałem całą cyganerię krakowską
tamtych czasów. To oznaczało, że z takiego
delikwenta jak ja musiało coś jednak wyrosnąć.
Kindersztuba?
Też, ale ja jej trochę miałem dzięki ojcu.
Już się wtedy chciało panu ćwiczyć?
No właśnie tutaj następuje pewna zmiana w moim podejściu. Szybko się przyjąłem do środowiska i to mnie mobilizowało, żeby siedzieć nad kantyleną. Żeby łazić po tej kuchni w każdej wolnej chwili i ćwiczyć te cholerne gamy, oktawy. Nie robiłbym tego, gdybym nie zaczął chałturzyć, w dobrym tego słowa znaczeniu.
Czemu akurat pana chcieli?
Miałem zdolności improwizatorskie, no i grałem na skrzypcach oraz na trąbce.
Gdzie pan był?
Wiedeń, Paryż, Genewa, Zurych.
Zaraz, zaraz, ile pan miał lat wtedy?
Miałem 17, 18 lat. To był nieustanny egzamin dla mnie, nieustanny stres.
Fot. Przemysław Wierzchowski / Agencja Gazeta Udało się panu skończyć szkołę?
Na szczęście tak.
Pana życiem rządzi przypadek czy los?
Szef mnie pchał. Co ja tam, taki rozbrykany Zbysiu, wiedziałem o życiu? Moje tragedie wychodziły na dobre, bo On tego chciał. Na przykład raz pojechałem dorobić przypadkiem do Świnoujścia, do „Parkowej” jako wciąż młody łebek, ale już grający z wielkimi, nagrywający też do teatru z Koniecznym, Radwanem, Zaryckim. Już byłem swój chłop, choć mało z tego rozumiałem. Głównie paliłem z nimi i piłem wódkę. Mieliśmy wspólnego wroga: Ruskich. Czad był. To były inne czasy. Kiełbasa była z mięsa, mleko było od krowy. Były takie czasy, choć może mi pani nie wierzyć.
Świnoujście w 1971 roku. Nie brał pan wtedy ślubu w Krakowie?
Tak, to było wtedy. Jeszcze goście nie wyszli, a ja biegłem na pociąg o piątej rano. Musiałem
wzmacniacz ze sobą zabrać z Krakowa, bo inaczej
nie mielibyśmy jak tam grać. I w tym Świnoujściu
przyszedł do lokalu, w którym śpiewałem, Andrzej
Wasilewski. Miał w Dwójce program „Wieczór bez
gwiazdy”. Proszeni byli do niego ludzie, którzy coś
umieli, ale nie byli gwiazdami. Ja sobie w tym
klubie śpiewałem, a on to przypadkiem usłyszał.
Wcześniej wiedział tylko, że gram. Może zrobimy
wspólnie audycję, zaproponował. Dobra, to zróbmy, i zapomniałem o tym oczywiście. Minął miesiąc
przy tym barze, przy tych sałatkach, śledziach i wódeczce. Już świtało, a tu jeszcze tango milonga,
bo zakochany marynarz dał nam złotego
tissota, żeby dalej grać. To były tak zwane boki.
Już było po wszystkim, po imprezie, ale chciano,
by orkiestra jeszcze grała. Te boki były olbrzymie.
Zarobiłem więcej niż mój ojciec jako pierwszy trębacz.
Te pieniądze nie były aż tak potrzebne wtedy
jak dzisiaj.
Nie było też komórek! Jak myśmy się porozumiewali,
nie mam pojęcia. Ale jakoś szło. Ktoś mi
powiedział, spotkawszy na rynku, że jest nagranie
do tego programu. Ktoś z produkcji mnie chyba
znalazł. Grałem, tańczyłem, Wojciech Mann napisał
słowa piosenki, którą zaśpiewałem.
„Znajdziesz mnie znowu”.
Potem napisałem sobie „Balladę o Jasiu i Małgosi”, „Izoldę”, „Zacznij od Bacha”. Swoje kompozycje nagrywałem w Warszawie z zawodową orkiestrą. Orkiestra S1 pod dyrekcją Andrzeja Trzaskowskiego to było coś! A więc wszedłem w świat muzyków profesjonalnych, którzy zawsze byli dla mnie guru.
Ile miał pan lat?
24 lata miałem. Gdy potem napisałem „Bacha”, zwrócił na mnie uwagę Szpilman. Czy to pan? Tak, to ja. Aha, aha, powiedział i poszedł.
A więc się mówiło o panu.
Ten pętak z Krakowa, z plerezą, w ciemnych okularach, on jest jednak zdolny. I się zaczęło.
Zaraz! Dopiero wtedy?
No tak. Prawie 7 lat w radiówce grałem. Nagraliśmy z kameralną orkiestrą Kazimierza Korda wszystkie Koncerty brandenburskie. Było fajnie, dzieci się porodziły. W PEWEX-ie mogłem kupować koszulkę non-iron i szynkę „Krakus”. Przypadkiem wygrany jakiś festiwal. Graliśmy po 4, czasem po 5 dziennie koncertów.
A kto to jest dla pana muzyk profesjonalny?
Zawsze miałem rozdwojenie jaźni. Profesjonalizm kojarzy mi się z koncertem Brahmsa, Karłowiczem, Paganinim. To jest dla mnie zawód. A moje śpiewanie to był fuks, tak samo jak nagrody. Po prostu wyszło.
Po prostu wyszło.
Groziła mi nagroda w Sopocie. Na szczęście mi jej nie dali. Wcześniej Czesiek Niemen dostał, potem Maryla dostała. Nie można było tak zrobić, żeby znowu Polak, trzeci raz pod rząd. Wygrał fajny kolorowy zespół belgijski lub holenderski. W ramach odszkodowania moralnego Maciej Szczepański, mój szef, zaproponował mi etat solisty w Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji Zbyszka Górnego w Poznaniu.
Na czym polegał taki etat?
Musiałem komponować, występować w telewizji, muzyka małego ekranu, popularne audycje, a potem z Zenkiem Laskowikiem, ze Smoleniem, 1981 rok, kabaret Tey, „co polskie, co nasze”, a potem solidarnościowo.
Bojkot telewizji i radia?
No bo jak, skoro ZOMO leje. Wtedy nie było żadnym bohaterstwem bojkotować, to trzeba powiedzieć. Każdy chciał, żeby go zlali pałami, bo wtedy człowiek był ważny.
Czemu „na szczęście” pan nie wygrał?
Bo mnie ludzie pokochali. Pana skrzywdzili, mówili mi. Ja to zawsze taki picuś byłem, skrzypeczki, trąbeczka, okulary, włos… jak patrzę na te stare swoje zdjęcia, ludzie mieli prawo mnie nie znosić. A po przegranej solidaryzowali się ze mną. Moskwa za mną głosowała. Potem chcieli mnie do siebie ściągnąć. Ja oczywiście w ramach tego, że ojciec był w 8. Pułku Ułanów oraz dowiedziawszy się o Katyniu, powiedziałem stanowcze nie.
Skąd ten lęk przed porażką, o którym pan często wspomina? Szedł pan przez życie jak burza.
No bo w młodym wieku, nie umiejąc narzucić sobie tego kieratu, żeby 6 godzin dziennie ćwiczyć tercje w IX czy XVI kaprysie Paganiniego, przecież to trudne jak jasny piorun, i robiąc zawsze wszystko na ostatnią chwilę, bałem się, że prof. Weber, dyrektor szkoły, odkryje, że nadrabiam, że wcale tych 6 godzin dziennie nie ćwiczyłem. Ta trema mi została na wiele lat życia.
Ale był pan zdolny.
W tej ostatniej chwili rzeczywiście dokonywałem
rzeczy niemożliwych. Dał mi Szef taką zdolność.
Ale zawsze się bałem. Miałem też wybitnych
nauczycieli. To, co my mamy w komputerach, w Internecie, oni mieli w głowie. Taka opowieść o Frączkiewiczu i Skołyszewskim. Dwóch przyjaciołach.
Jeden duży, drugi mały. Jeden palił carmeny,
drugi klubowe. Ale to nie jest ważne dla
naszego materiału. Teoretycy muzyki, wiedzieli
na temat muzyki tyle, że to są jaja. Przepraszam
za kolokwializm. Znaleźli kawałek starych
nut. Leżały przy piecu w szkole, gdzieśmy stali
na przerwach. Wielkości pół biletu tramwajowego.
O, preludium do fugi tej i tej! Oni mi cały czas
uświadamiali, czego ja nie wiem. Ha! Że właściwie
nic nie wiem.
Teraz to się boję, czy wyjdzie. Czy atmosfera będzie
dobra. A na nią składają się rzeczy, o których
nikt nie myśli: odpowiednia temperatura, wilgotność,
jeżeli chodzi o skrzypce, o trąbkę. Wszystko
się musi złożyć łącznie ze słyszącym akustykiem i dobrze sformatowaną aparaturą. Długo do tego
dochodziliśmy w naszym kraju. Wcześniej to była
walka, żeby odnieść sukces. I właśnie to zrujnowało
moje normalne życie. Jak ktoś na to pójdzie,
to ma przerąbane. Czuje się niedowartościowany.
Cały czas mu się wydaje, że się kończy, jest przerażony,
że coś było, ale już tego nie ma. Jak się wygra
jeden festiwal, trzeba wygrać następny. Koledzy są w telewizji, a mnie nie ma, jak to? Na olimpiadzie
liczą się tylko trzy pierwsze miejsca. Jak ktoś jest
siódmy, to go nie ma.
Głód popularności?
Też jest męczący, jeżeli ktoś go nie przetrawi. Sukcesem jest – mówię wam, jak Boga kocham, i nie jest to dydaktyczny jakiś popis, mówię wam – zwykłe życie. Z jednej strony zyskałem bardzo, bo zawodowo mi się powiodło, natomiast straciłem pogawędki przy kawie. Ostatnio fajne życie miałem, jak byłem mały, a potem zaczęła się droga ku chwale.
A gdyby tak od początku?
Pewnie zrobiłbym to samo. Choć byłoby fajnie nie musieć zdawać codziennie matury.
Nie ma urlopu?
Nie ma. Nie ma dnia bez instrumentu. Muszę być w formie. Gram z filharmoniami. Gram Mendelssohna, Wieniawskiego, Czajkowskiego, Karłowicza. Nie po to się tyle lat uczyłem, żeby grać tylko piosenki. Chcę móc grać wszystko. Nie chciałbym zmarnować tego, że byłem kiedyś świetnym skrzypkiem.
Fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta A ambicja?
No i ambicja! Może jestem „przeambicjonowany”?
Może powinienem już dać sobie spokój?
Ale my naprawdę zdobywaliśmy kiedyś zagraniczne
sceny. A potem przyszedł dziki kapitalizm i filharmonie zaczęły upadać. Muzycy mają bardzo
małe pensje. Wolałbym, żeby 4 mln euro dostał
pierwszy skrzypek WOSTR-u za transfer do Filharmonii
Rzeszowskiej. Dzisiaj prościej zarobić
pieniądze, żerując na najprostszych instynktach.
Jak ktoś sobie gwóźdź w oko wbije na scenie, już
jest gwiazdą. Chodzi o to, aby było efekciarstwo, a nie efekt. A przy tym nieprawdopodobny rozkwit
technologii. Kiedyś trzeba było coś umieć, żeby coś
zrobić, a teraz można sobie kupić komputer, kilka
klawiatur i one same grają. Byle tuman może zrobić
sobie fajny numer, bo im prostszy, tym lepszy, i jest hit. A prawdziwi artyści siedzą w klubach, i nikt o nich nie wie.
Jest mi przykro, że tak jest. A ludziom ktoś
mówi, co jest dobre i oni właściwie nie wiedzą,
że dobre to jest zupełnie coś innego, czego zazwyczaj
nie znają. Bo słuchania muzyki trzeba się
nauczyć. Słuchać Brahmsa, słuchać jazzu, Glenna
Millera, big-bandów. Nie mamy świetnych orkiestr, choć ludzie się starają. Niestety muszą
kombinować jak koń pod górę, bo wszystko zależy
od tego, czy marszałek da pieniądze. No, ludzie!
Żeby ci polityk, który w głowie ma tylko karierę i żeby załatwić swojej rodzinie, co trzeba, dawał
na muzykę! Nie widzę w ich oczach troski o przyszłość
tego kraju. I dochodzimy do wniosku bardzo
niewesołego, że demokracja nie jest dobrym
systemem. Ja jestem za monarchią absolutną.
Będę miał jednego króla. Jak nie będzie dobrze
rządził, to mu się łeb utnie na rynku i następnego
wybierze. A następny już się postara. Tu chodzi o poczucie odpowiedzialności, którego teraz nie
ma. Jest za to bezkarność, deptanie po kolegach.
To jest straszne.
Nerwy po ojcu?
Choleryk.
Dobre serce po mamie, a pana dzieci, co mają po panu?
Poczucie humoru na szczęście. Miały ciężkie
dzieciństwo, bo nie było mnie w domu. Chociaż
jak byłem, to zaganiałem do ćwiczeń. Cała trójka
chodziła do szkoły muzycznej. Kiedy dokonał się
nasz przewrót, kiedy zaczęły padać orkiestry, zrozumiałem,
że ta droga nie ma przyszłości, odpuściłem.
My, niby byliśmy na ciepłych posadkach, ale
nie w taki sposób, że można się było na nie wkręcić,
tak jak teraz. My, żeby mieć tę ciepłą posadę, to
musieliśmy naprawdę harować. Grać w Orkiestrze
Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji to było
moje największe marzenie. Grać w tej orkiestrze to
był top. Jestem król, futeralik, nagrania, czerwone
światło, koncerty, frak, muszka.
Wtedy istniał status artysty. Cud boski, że ludzie
jeszcze pamiętają, kto to jest Chopin.
Pamiętają?
Niewielu. Są tacy, co myślą, że odkrył Amerykę. Łącznie z politykami młodego pokolenia. Może dzisiaj jest już tak, że nie musimy się uczyć. Jest w końcu Internet. Ale wiedza z Internetu jest innym rodzajem wiedzy, nie jest w ogóle poukładana w tym łbie, nie tworzy całości. Czytanie kształtuje charakter. Och, ile ja przeczytałem kryminałów jako chłopak, gdy spać nie mogłem.
Dla kogo człowiek robi karierę?
Dla swojej ulicy, dla tych dziewczyn, którym
chciał zaimponować, dla kolegów. Ale pewnego
dnia człowiek przyjeżdża i widzi, że nikogo ten
jego sukces nie obchodzi. Dzieci mają swoje życie,
dziewczyny, dla których człowiek chciał błyszczeć,
mają po 80 lat, część kolegów nie żyje, część wyjechała.
Ja już wyżej nie podskoczę. Martwię się tylko
tym, żeby mi zęby i włosy nie wypadły, bo już
będzie po mnie. Jak mi zęby wypadną, nie będę
mógł grać na trąbce. Jak mi włosy wypadną, nie
będę mógł wyjść na scenę. No i jeszcze o kości dbać
muszę, o stawy, bo gram na skrzypcach, a mam
63 lata.
Jak pan dba?
Gimnastykuję się codziennie. Gimnastykuję – za duże słowo. Robię tych ileś tam brzuszków, tych ileś pompek. Bo powiedziałem sobie kiedyś: będę pił, będę palił, ale te pompki będę robił. Jak jest druga, trzecia w nocy, a mnie się akurat przypomni, to robię te 50 pompek, tych brzuszków.
Jak trzeba żyć?
Tak żyć, żeby człowiek umiał funkcjonować, jak
szlag trafi Internet. Żeby mieć jednak te książki
na półkach. Przykład dam taki. Dopóki nie było
szybkiego wybierania w telefonie, to gdy jechałem
do Stanów, pamiętałem 7 numerów, 004 812 i tak
dalej, do Kaśki, Aśki, Pawła…
Po jakimś czasie podnoszę słuchawkę telefonu
stacjonarnego, wykręcam 004 812 i … nie pamiętam.
Z Szefem jesteście na ty?
Tak, lubi mnie. Ale ja mam charakter po mamie. Jestem cwaniaczek. Staram się iść do nieba za wszelką cenę.
Jak?
Lubię dawać.
Komu?
Wszystkim. Najbardziej biednym, i tym, którym jakoś nie wyszło w życiu. Jechaliśmy z przyjaciółmi na kolędy, Ala Majewska, Halinka Frąckowiak, Włodek Korcz w pociągu z Warszawy do Gdańska. Wszedł do przedziału facet, żeby mu dać piątkę na piwo. Dałem, podziękował, zamknął drzwi, po czym wrócił, popatrzył na nas wszystkich, popatrzył na mnie i powiedział: też chciałem śpiewać „Pszczółkę Maję”, nie wyszło. A może by mu wyszło, gdyby mały łut szczęścia. Niektórym bardzo zdolnym ludziom nie wychodzi, czasami powinie im się noga, i już idą gdzieś w bok.
A ta kwaterka na cmentarzu Rakowickim to dlatego, że jest pan pogodzony?
Nie, to już dawno załatwione przez znajomego. Rodzice pomyśleli. Miejsce na cmentarzu Rakowickim, radość żyć. Najchętniej chciałbym gdzieś w samolocie, żeby mnie nie znaleźli. Nie mógłbym znieść tego, że rodzina musi płakać na pogrzebie, szlochać, zwolniłem moich bliskich. I kolegom w branży powiedziałem, że jak będziecie mieli joba dobrego, to nie musicie na mój pogrzeb przychodzić, bo was lubię.
Ma pan tylko kolegów muzyków?
Nie, mam też wielu kolegów lekarzy. O, trzeba
mieć niesamowity łeb, żeby to wszystko zapamiętać.
Ale muszę powiedzieć, że brakuje doktorów
Judymów. Lekarz powinien być księdzem, naukowcem,
gospodarzem, ojcem. Znam kilku fantastycznych
lekarzy. Oni wiedzą, że w większości
przypadłości w grę wchodzi psychika człowieka.
Nie zapominają o tym, gdy do nich przychodzę.
Właściwie sami mi przypominają o tym. Mówią:
Zbysiu, nie trzeba leków, nie trzeba. No bo to
prawda, czasami wystarczy pogadać. Bo my z ziół
przecież, a nie z chemii. I zamienimy się również w zioła.
Stanęliśmy kiedyś na łące w drodze na imprezę z kolegą Strasburgerem, kolegą Wilhelmim, kolegą
Zauszką i zbieraliśmy babkę lancetowatą, którą
mieliliśmy w tych kupionych za ciężkie pieniądze
młynkach do kawy. A ona leczy wszystko. Piliśmy
ją. Karol mi mówi ostatnio: przez ciebie jak ta krowa
babkę jadłem. A ja się go pytam: skąd wiesz,
że ty dzięki temu nie żyjesz dzisiaj?!
Powracając do wartości – niestety szlag trafił
pewne podstawowe. Ich miejsce zajął powszechny
brak koleżeństwa. Kiedyś się matkę w rękę całowało, i nie było mowy, żeby komuś piątkę ukraść.
Pani mi może nie wierzyć, ale tak było.
Rozmawiała Justyna Tomska