×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Bo my z ziół przecież

Z muzykiem Zbigniewem Wodeckim rozmawia Justyna Tomska

W zawiązku ze śmiercią Zbigniewa Wodeckiego przypominamy rozmowę, którą z muzykiem przeprowadziła Justyna Tomska w ramach cyklu "Okiem Pacjenta".

Zbigniew Wodecki (ur. 6 maja 1950 r., zm. 22 maja 2017 r.) – muzyk, kompozytor, piosenkarz. Występował z Ewą Demarczyk, Markiem Grechutą, Zygmuntem Koniecznym. Był skrzypkiem Orkiestry Symfonicznej PRiTV oraz Krakowskiej Orkiestry Kameralnej. W 1972 roku na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu otrzymał nagrodę za debiut. Kilka lat później zaśpiewał tytułową piosenkę serialu animowanego dla dzieci „Pszczółka Maja”, która stała się przebojem, podobnie jak „Chałupy welcome to”, „Zacznij od Bacha”, „Izolda” należące do najbardziej znanych jego kompozycji. Występował w kabarecie Zenona Laskowika. Jest również autorem muzyki do przedstawień teatralnych, m.in. do „Sonaty Belzebuba” w Teatrze STU w Krakowie, w którym grał główną rolę. Fot. Łukasz Krajewski / Agencja Gazeta

Justyna Tomska: Gdy się pan budzi rano, to sobie myśli: dzisiaj to już na pewno, żeby nie wiem co…

Zbigniew Wodecki: Ja bardzo źle sypiam. Od dziecka tak mam i od dziecka jestem niewyspany. Dlatego rano to mi się nigdy nie chce wstać. Może ze cztery razy w życiu wstałem wyspany. Im dalej w las, tym gorzej. Brałem nawet środki nasenne, połóweczki oczywiście.

Ale coś poważnego na receptę czy ziołowe?

Bez recepty, ale nic na mnie nie działa. Ziołowe nie działają, melatonina nie działa. Za duże mam chyba skoki emocjonalne. Wszystko przez tę robotę, która związana jest ze stresem, z utrzymaniem się na powierzchni mętnej wody show-biznesu, jak zawsze powtarzam.

Tak ciężko?

Pewnie. Lekarze powinni swoim pacjentom, jeżeli im na nich zależy, powtarzać: brońcie się przed sukcesem!
Więc budzę się rano głównie z poczuciem, że muszę coś zrobić. Tak się w tym robieniu wyspecjalizowałem, że mi umykają w życiu ważne rzeczy.

Co ucieka?

Normalne życie mi ucieka, znajomi. Pogadać, pograć w karty, napić się wódki. Nic z tych rzeczy. Praca, praca, praca.
Jestem ofiarą tego zawodu od dziecka. Ciągle byłem wystawiany w jakimś konkursie. Od szkoły podstawowej było tak: ten zagrał ładniej, a tu masz etiudę, a tu gamę trzeba, tu stoi komisja – i to wszystko od ósmej rano!
Ludzie ludziom zgotowali ten los. Żeby kazać dzieciom wstawać tak wcześnie, gdy jeszcze ciemno!

W muzyce też im dalej, tym gorzej?

A jak! Coraz to wyższe poprzeczki, wyższe schody. Materiał, który napisali genialni kompozytorzy 100 lat temu, 200, 300 lat temu, musieliśmy się go w szkole nauczyć. Oni nie mieli Zorra, czterech pancernych, Bundesligi. Oni sobie mogli pisać.

Ćwiczył pan, żeby być lepszy od kolegów?

Oczywiście! Musiałem ćwiczyć i być lepszy, żeby potem mieć robotę.
Ale nie od razu tak ćwiczyłem, choć byłem skazany na granie, czy tego chciałem, czy nie. W rodzinie wszyscy związani z muzyką. Ojciec był pierwszym trębaczem Krakowskiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji. Siostra grała na wiolonczeli, mama śpiewała, miała nawet zdawać do opery, ale zajęła się domem, a ja, leń i tuman, nie wiedziałem, że granie to taka poważna sprawa. Myślałem, że skrzypce będą same grać. Tymczasem one wcale same nie grały.
Z jednej strony miałem fantastyczne dzieciństwo, mieszkałem w świetnym miejscu w Krakowie, czyli Ogrody Fregiego, Ogrody Pijarów, łażenie po drzewach, kradliśmy jabłka, śliwki, robiliśmy zadymy, banda „Wieczysta”, banda „Olsza”, banda „Rondo”. Dzisiaj bylibyśmy cały czas na pasku w wiadomościach. Ale przy okazji się człowiek uczył, żeby jednak nie strzelać z procy, łuku, bo można komuś oko wybić.

Niech pan opowie coś o rywalizacji.

Koledzy mojego ojca z orkiestry, również muzycy, też mieli dzieci w szkołach muzycznych. Konkurencja! A twój co? A twój? Dostawałem w łeb, bo Skaldowie, czyli bracia Zielińscy, ćwiczyli, a ja nie. Ich ojciec był pierwszym skrzypkiem w tej samej orkiestrze, w której mój pierwszym trębaczem.

A że pan wyleciał z liceum muzycznego, to wina zawiniona czy niezawiniona?

I zawiniona, i niezawiniona, grunt, że wyleciałem. Ta tragedia, która się przydarzyła mojej rodzinie, że wyleciałem jako ten przyszły Paganini z pierwszego roku liceum muzycznego, do którego dostałem się cudem boskim, była najlepszym, co mi się przydarzyło. Kiepskie wyniki w nauce, i głównie rozrabialiśmy. Trzeba powiedzieć, że emocjonalnie późno dojrzałem. Bogu dziękować, lubiłem czytać.
To, że wyleciałem, spowodowało kolosalne zmiany w moim życiu. Sporty lub silesie wtedy paliłem, choć to nieważne dla naszego materiału. W każdym razie rodzice mi załatwili, żebym mógł pójść do średniej zawodowej szkoły muzycznej. W tym czasie zacząłem grać w orkiestrze symfonicznej. A potem zaprosił mnie Marek Grechuta, żebym z nim zagrał. Jeszcze nie wiedziałem wtedy, kto to jest Marek Grechuta. I zaczęliśmy grać w klubie studenckim. Pewnego razu do klubu przyszła pani Demarczyk, która była wielką gwiazdą. Do Piwnicy pod Baranami nie chodziłem, bo nie miałem czasu, musiałem jednak mimo wszystko piłować to, co mi w szkole zadawali. Ale jak mi zaproponowała, żebym razem z nią pojeździł po świecie, włącznie z paryską Olimpią, o, dla mnie to była nobilitacja. Wtedy poznałem całą cyganerię krakowską tamtych czasów. To oznaczało, że z takiego delikwenta jak ja musiało coś jednak wyrosnąć.

Kindersztuba?

Też, ale ja jej trochę miałem dzięki ojcu.

Już się wtedy chciało panu ćwiczyć?

No właśnie tutaj następuje pewna zmiana w moim podejściu. Szybko się przyjąłem do środowiska i to mnie mobilizowało, żeby siedzieć nad kantyleną. Żeby łazić po tej kuchni w każdej wolnej chwili i ćwiczyć te cholerne gamy, oktawy. Nie robiłbym tego, gdybym nie zaczął chałturzyć, w dobrym tego słowa znaczeniu.

Czemu akurat pana chcieli?

Miałem zdolności improwizatorskie, no i grałem na skrzypcach oraz na trąbce.

Gdzie pan był?

Wiedeń, Paryż, Genewa, Zurych.

Zaraz, zaraz, ile pan miał lat wtedy?

Miałem 17, 18 lat. To był nieustanny egzamin dla mnie, nieustanny stres.


Fot. Przemysław Wierzchowski / Agencja Gazeta

Udało się panu skończyć szkołę?

Na szczęście tak.

Pana życiem rządzi przypadek czy los?

Szef mnie pchał. Co ja tam, taki rozbrykany Zbysiu, wiedziałem o życiu? Moje tragedie wychodziły na dobre, bo On tego chciał. Na przykład raz pojechałem dorobić przypadkiem do Świnoujścia, do „Parkowej” jako wciąż młody łebek, ale już grający z wielkimi, nagrywający też do teatru z Koniecznym, Radwanem, Zaryckim. Już byłem swój chłop, choć mało z tego rozumiałem. Głównie paliłem z nimi i piłem wódkę. Mieliśmy wspólnego wroga: Ruskich. Czad był. To były inne czasy. Kiełbasa była z mięsa, mleko było od krowy. Były takie czasy, choć może mi pani nie wierzyć.

Świnoujście w 1971 roku. Nie brał pan wtedy ślubu w Krakowie?

Tak, to było wtedy. Jeszcze goście nie wyszli, a ja biegłem na pociąg o piątej rano. Musiałem wzmacniacz ze sobą zabrać z Krakowa, bo inaczej nie mielibyśmy jak tam grać. I w tym Świnoujściu przyszedł do lokalu, w którym śpiewałem, Andrzej Wasilewski. Miał w Dwójce program „Wieczór bez gwiazdy”. Proszeni byli do niego ludzie, którzy coś umieli, ale nie byli gwiazdami. Ja sobie w tym klubie śpiewałem, a on to przypadkiem usłyszał. Wcześniej wiedział tylko, że gram. Może zrobimy wspólnie audycję, zaproponował. Dobra, to zróbmy, i zapomniałem o tym oczywiście. Minął miesiąc przy tym barze, przy tych sałatkach, śledziach i wódeczce. Już świtało, a tu jeszcze tango milonga, bo zakochany marynarz dał nam złotego tissota, żeby dalej grać. To były tak zwane boki. Już było po wszystkim, po imprezie, ale chciano, by orkiestra jeszcze grała. Te boki były olbrzymie. Zarobiłem więcej niż mój ojciec jako pierwszy trębacz. Te pieniądze nie były aż tak potrzebne wtedy jak dzisiaj.
Nie było też komórek! Jak myśmy się porozumiewali, nie mam pojęcia. Ale jakoś szło. Ktoś mi powiedział, spotkawszy na rynku, że jest nagranie do tego programu. Ktoś z produkcji mnie chyba znalazł. Grałem, tańczyłem, Wojciech Mann napisał słowa piosenki, którą zaśpiewałem.

„Znajdziesz mnie znowu”.

Potem napisałem sobie „Balladę o Jasiu i Małgosi”, „Izoldę”, „Zacznij od Bacha”. Swoje kompozycje nagrywałem w Warszawie z zawodową orkiestrą. Orkiestra S1 pod dyrekcją Andrzeja Trzaskowskiego to było coś! A więc wszedłem w świat muzyków profesjonalnych, którzy zawsze byli dla mnie guru.

Ile miał pan lat?

24 lata miałem. Gdy potem napisałem „Bacha”, zwrócił na mnie uwagę Szpilman. Czy to pan? Tak, to ja. Aha, aha, powiedział i poszedł.

A więc się mówiło o panu.

Ten pętak z Krakowa, z plerezą, w ciemnych okularach, on jest jednak zdolny. I się zaczęło.

Zaraz! Dopiero wtedy?

No tak. Prawie 7 lat w radiówce grałem. Nagraliśmy z kameralną orkiestrą Kazimierza Korda wszystkie Koncerty brandenburskie. Było fajnie, dzieci się porodziły. W PEWEX-ie mogłem kupować koszulkę non-iron i szynkę „Krakus”. Przypadkiem wygrany jakiś festiwal. Graliśmy po 4, czasem po 5 dziennie koncertów.

A kto to jest dla pana muzyk profesjonalny?

Zawsze miałem rozdwojenie jaźni. Profesjonalizm kojarzy mi się z koncertem Brahmsa, Karłowiczem, Paganinim. To jest dla mnie zawód. A moje śpiewanie to był fuks, tak samo jak nagrody. Po prostu wyszło.

Po prostu wyszło.

Groziła mi nagroda w Sopocie. Na szczęście mi jej nie dali. Wcześniej Czesiek Niemen dostał, potem Maryla dostała. Nie można było tak zrobić, żeby znowu Polak, trzeci raz pod rząd. Wygrał fajny kolorowy zespół belgijski lub holenderski. W ramach odszkodowania moralnego Maciej Szczepański, mój szef, zaproponował mi etat solisty w Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji Zbyszka Górnego w Poznaniu.

Na czym polegał taki etat?

Musiałem komponować, występować w telewizji, muzyka małego ekranu, popularne audycje, a potem z Zenkiem Laskowikiem, ze Smoleniem, 1981 rok, kabaret Tey, „co polskie, co nasze”, a potem solidarnościowo.

Bojkot telewizji i radia?

No bo jak, skoro ZOMO leje. Wtedy nie było żadnym bohaterstwem bojkotować, to trzeba powiedzieć. Każdy chciał, żeby go zlali pałami, bo wtedy człowiek był ważny.

Czemu „na szczęście” pan nie wygrał?

Bo mnie ludzie pokochali. Pana skrzywdzili, mówili mi. Ja to zawsze taki picuś byłem, skrzypeczki, trąbeczka, okulary, włos… jak patrzę na te stare swoje zdjęcia, ludzie mieli prawo mnie nie znosić. A po przegranej solidaryzowali się ze mną. Moskwa za mną głosowała. Potem chcieli mnie do siebie ściągnąć. Ja oczywiście w ramach tego, że ojciec był w 8. Pułku Ułanów oraz dowiedziawszy się o Katyniu, powiedziałem stanowcze nie.

Skąd ten lęk przed porażką, o którym pan często wspomina? Szedł pan przez życie jak burza.

No bo w młodym wieku, nie umiejąc narzucić sobie tego kieratu, żeby 6 godzin dziennie ćwiczyć tercje w IX czy XVI kaprysie Paganiniego, przecież to trudne jak jasny piorun, i robiąc zawsze wszystko na ostatnią chwilę, bałem się, że prof. Weber, dyrektor szkoły, odkryje, że nadrabiam, że wcale tych 6 godzin dziennie nie ćwiczyłem. Ta trema mi została na wiele lat życia.

Ale był pan zdolny.

W tej ostatniej chwili rzeczywiście dokonywałem rzeczy niemożliwych. Dał mi Szef taką zdolność. Ale zawsze się bałem. Miałem też wybitnych nauczycieli. To, co my mamy w komputerach, w Internecie, oni mieli w głowie. Taka opowieść o Frączkiewiczu i Skołyszewskim. Dwóch przyjaciołach. Jeden duży, drugi mały. Jeden palił carmeny, drugi klubowe. Ale to nie jest ważne dla naszego materiału. Teoretycy muzyki, wiedzieli na temat muzyki tyle, że to są jaja. Przepraszam za kolokwializm. Znaleźli kawałek starych nut. Leżały przy piecu w szkole, gdzieśmy stali na przerwach. Wielkości pół biletu tramwajowego. O, preludium do fugi tej i tej! Oni mi cały czas uświadamiali, czego ja nie wiem. Ha! Że właściwie nic nie wiem.
Teraz to się boję, czy wyjdzie. Czy atmosfera będzie dobra. A na nią składają się rzeczy, o których nikt nie myśli: odpowiednia temperatura, wilgotność, jeżeli chodzi o skrzypce, o trąbkę. Wszystko się musi złożyć łącznie ze słyszącym akustykiem i dobrze sformatowaną aparaturą. Długo do tego dochodziliśmy w naszym kraju. Wcześniej to była walka, żeby odnieść sukces. I właśnie to zrujnowało moje normalne życie. Jak ktoś na to pójdzie, to ma przerąbane. Czuje się niedowartościowany. Cały czas mu się wydaje, że się kończy, jest przerażony, że coś było, ale już tego nie ma. Jak się wygra jeden festiwal, trzeba wygrać następny. Koledzy są w telewizji, a mnie nie ma, jak to? Na olimpiadzie liczą się tylko trzy pierwsze miejsca. Jak ktoś jest siódmy, to go nie ma.

Głód popularności?

Też jest męczący, jeżeli ktoś go nie przetrawi. Sukcesem jest – mówię wam, jak Boga kocham, i nie jest to dydaktyczny jakiś popis, mówię wam – zwykłe życie. Z jednej strony zyskałem bardzo, bo zawodowo mi się powiodło, natomiast straciłem pogawędki przy kawie. Ostatnio fajne życie miałem, jak byłem mały, a potem zaczęła się droga ku chwale.

A gdyby tak od początku?

Pewnie zrobiłbym to samo. Choć byłoby fajnie nie musieć zdawać codziennie matury.

Nie ma urlopu?

Nie ma. Nie ma dnia bez instrumentu. Muszę być w formie. Gram z filharmoniami. Gram Mendelssohna, Wieniawskiego, Czajkowskiego, Karłowicza. Nie po to się tyle lat uczyłem, żeby grać tylko piosenki. Chcę móc grać wszystko. Nie chciałbym zmarnować tego, że byłem kiedyś świetnym skrzypkiem.


Fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta

A ambicja?

No i ambicja! Może jestem „przeambicjonowany”? Może powinienem już dać sobie spokój?
Ale my naprawdę zdobywaliśmy kiedyś zagraniczne sceny. A potem przyszedł dziki kapitalizm i filharmonie zaczęły upadać. Muzycy mają bardzo małe pensje. Wolałbym, żeby 4 mln euro dostał pierwszy skrzypek WOSTR-u za transfer do Filharmonii Rzeszowskiej. Dzisiaj prościej zarobić pieniądze, żerując na najprostszych instynktach. Jak ktoś sobie gwóźdź w oko wbije na scenie, już jest gwiazdą. Chodzi o to, aby było efekciarstwo, a nie efekt. A przy tym nieprawdopodobny rozkwit technologii. Kiedyś trzeba było coś umieć, żeby coś zrobić, a teraz można sobie kupić komputer, kilka klawiatur i one same grają. Byle tuman może zrobić sobie fajny numer, bo im prostszy, tym lepszy, i jest hit. A prawdziwi artyści siedzą w klubach, i nikt o nich nie wie.
Jest mi przykro, że tak jest. A ludziom ktoś mówi, co jest dobre i oni właściwie nie wiedzą, że dobre to jest zupełnie coś innego, czego zazwyczaj nie znają. Bo słuchania muzyki trzeba się nauczyć. Słuchać Brahmsa, słuchać jazzu, Glenna Millera, big-bandów. Nie mamy świetnych orkiestr, choć ludzie się starają. Niestety muszą kombinować jak koń pod górę, bo wszystko zależy od tego, czy marszałek da pieniądze. No, ludzie! Żeby ci polityk, który w głowie ma tylko karierę i żeby załatwić swojej rodzinie, co trzeba, dawał na muzykę! Nie widzę w ich oczach troski o przyszłość tego kraju. I dochodzimy do wniosku bardzo niewesołego, że demokracja nie jest dobrym systemem. Ja jestem za monarchią absolutną. Będę miał jednego króla. Jak nie będzie dobrze rządził, to mu się łeb utnie na rynku i następnego wybierze. A następny już się postara. Tu chodzi o poczucie odpowiedzialności, którego teraz nie ma. Jest za to bezkarność, deptanie po kolegach. To jest straszne.

Nerwy po ojcu?

Choleryk.

Dobre serce po mamie, a pana dzieci, co mają po panu?

Poczucie humoru na szczęście. Miały ciężkie dzieciństwo, bo nie było mnie w domu. Chociaż jak byłem, to zaganiałem do ćwiczeń. Cała trójka chodziła do szkoły muzycznej. Kiedy dokonał się nasz przewrót, kiedy zaczęły padać orkiestry, zrozumiałem, że ta droga nie ma przyszłości, odpuściłem. My, niby byliśmy na ciepłych posadkach, ale nie w taki sposób, że można się było na nie wkręcić, tak jak teraz. My, żeby mieć tę ciepłą posadę, to musieliśmy naprawdę harować. Grać w Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji to było moje największe marzenie. Grać w tej orkiestrze to był top. Jestem król, futeralik, nagrania, czerwone światło, koncerty, frak, muszka.
Wtedy istniał status artysty. Cud boski, że ludzie jeszcze pamiętają, kto to jest Chopin.

Pamiętają?

Niewielu. Są tacy, co myślą, że odkrył Amerykę. Łącznie z politykami młodego pokolenia. Może dzisiaj jest już tak, że nie musimy się uczyć. Jest w końcu Internet. Ale wiedza z Internetu jest innym rodzajem wiedzy, nie jest w ogóle poukładana w tym łbie, nie tworzy całości. Czytanie kształtuje charakter. Och, ile ja przeczytałem kryminałów jako chłopak, gdy spać nie mogłem.

Dla kogo człowiek robi karierę?

Dla swojej ulicy, dla tych dziewczyn, którym chciał zaimponować, dla kolegów. Ale pewnego dnia człowiek przyjeżdża i widzi, że nikogo ten jego sukces nie obchodzi. Dzieci mają swoje życie, dziewczyny, dla których człowiek chciał błyszczeć, mają po 80 lat, część kolegów nie żyje, część wyjechała.
Ja już wyżej nie podskoczę. Martwię się tylko tym, żeby mi zęby i włosy nie wypadły, bo już będzie po mnie. Jak mi zęby wypadną, nie będę mógł grać na trąbce. Jak mi włosy wypadną, nie będę mógł wyjść na scenę. No i jeszcze o kości dbać muszę, o stawy, bo gram na skrzypcach, a mam 63 lata.

Jak pan dba?

Gimnastykuję się codziennie. Gimnastykuję – za duże słowo. Robię tych ileś tam brzuszków, tych ileś pompek. Bo powiedziałem sobie kiedyś: będę pił, będę palił, ale te pompki będę robił. Jak jest druga, trzecia w nocy, a mnie się akurat przypomni, to robię te 50 pompek, tych brzuszków.

Jak trzeba żyć?

Tak żyć, żeby człowiek umiał funkcjonować, jak szlag trafi Internet. Żeby mieć jednak te książki na półkach. Przykład dam taki. Dopóki nie było szybkiego wybierania w telefonie, to gdy jechałem do Stanów, pamiętałem 7 numerów, 004 812 i tak dalej, do Kaśki, Aśki, Pawła…
Po jakimś czasie podnoszę słuchawkę telefonu stacjonarnego, wykręcam 004 812 i … nie pamiętam.

Z Szefem jesteście na ty?

Tak, lubi mnie. Ale ja mam charakter po mamie. Jestem cwaniaczek. Staram się iść do nieba za wszelką cenę.

Jak?

Lubię dawać.

Komu?

Wszystkim. Najbardziej biednym, i tym, którym jakoś nie wyszło w życiu. Jechaliśmy z przyjaciółmi na kolędy, Ala Majewska, Halinka Frąckowiak, Włodek Korcz w pociągu z Warszawy do Gdańska. Wszedł do przedziału facet, żeby mu dać piątkę na piwo. Dałem, podziękował, zamknął drzwi, po czym wrócił, popatrzył na nas wszystkich, popatrzył na mnie i powiedział: też chciałem śpiewać „Pszczółkę Maję”, nie wyszło. A może by mu wyszło, gdyby mały łut szczęścia. Niektórym bardzo zdolnym ludziom nie wychodzi, czasami powinie im się noga, i już idą gdzieś w bok.

A ta kwaterka na cmentarzu Rakowickim to dlatego, że jest pan pogodzony?

Nie, to już dawno załatwione przez znajomego. Rodzice pomyśleli. Miejsce na cmentarzu Rakowickim, radość żyć. Najchętniej chciałbym gdzieś w samolocie, żeby mnie nie znaleźli. Nie mógłbym znieść tego, że rodzina musi płakać na pogrzebie, szlochać, zwolniłem moich bliskich. I kolegom w branży powiedziałem, że jak będziecie mieli joba dobrego, to nie musicie na mój pogrzeb przychodzić, bo was lubię.

Ma pan tylko kolegów muzyków?

Nie, mam też wielu kolegów lekarzy. O, trzeba mieć niesamowity łeb, żeby to wszystko zapamiętać. Ale muszę powiedzieć, że brakuje doktorów Judymów. Lekarz powinien być księdzem, naukowcem, gospodarzem, ojcem. Znam kilku fantastycznych lekarzy. Oni wiedzą, że w większości przypadłości w grę wchodzi psychika człowieka. Nie zapominają o tym, gdy do nich przychodzę. Właściwie sami mi przypominają o tym. Mówią: Zbysiu, nie trzeba leków, nie trzeba. No bo to prawda, czasami wystarczy pogadać. Bo my z ziół przecież, a nie z chemii. I zamienimy się również w zioła.
Stanęliśmy kiedyś na łące w drodze na imprezę z kolegą Strasburgerem, kolegą Wilhelmim, kolegą Zauszką i zbieraliśmy babkę lancetowatą, którą mieliliśmy w tych kupionych za ciężkie pieniądze młynkach do kawy. A ona leczy wszystko. Piliśmy ją. Karol mi mówi ostatnio: przez ciebie jak ta krowa babkę jadłem. A ja się go pytam: skąd wiesz, że ty dzięki temu nie żyjesz dzisiaj?!
Powracając do wartości – niestety szlag trafił pewne podstawowe. Ich miejsce zajął powszechny brak koleżeństwa. Kiedyś się matkę w rękę całowało, i nie było mowy, żeby komuś piątkę ukraść. Pani mi może nie wierzyć, ale tak było.

Rozmawiała Justyna Tomska

23.05.2017
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta