Zamiast minimum dziesięciu lat nauki – dwa. Zamiast zarobków liczonych w dziesiątkach tysięcy funtów rocznie – trzy razy niższe. NHS znalazł sposób na problemy kadrowe w szpitalach. Konstanty Radziwiłł chciał wzorować się na NHS, a tu dość niespodziewanie NHS idzie w ślady Polski. Bo nasza służba zdrowia od lat (od zawsze) opiera się na tanich lekarzach. Na źle opłacanych pracownikach.
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta i pixabay.com
NHS promuje ideę tzw. associate physicians. Już w tej chwili w brytyjskich szpitalach pracuje ich około trzystu, w ciągu trzech lat liczba ma się zwiększyć dziesięciokrotnie.
Associate physician studiuje tylko dwa lata i po zakończeniu nauki zyskuje prawo zajmowania się pacjentami. Ich atutem, z punktu widzenia NHS, są zarobki – otrzymują zaledwie jedną trzecią przeciętnej pensji lekarza na Wyspach, co w sytuacji nie wytrzymującego ciśnienia budżetu jest niezwykle cenne.
Czy „tani lekarz” może zastąpić prawdziwego lekarza? Dlaczego nie, wszak już Kopernik stwierdził, że gorszy pieniądz zawsze wypiera lepszy. Więc by bilans się zgadzał, można pacjentom proponować rozwiązania „po taniości”.
Oczywiście, Brytyjczykom daleko do ideału. Zatrzymują się na półśrodkach, nie wyobrażając sobie nawet, że można tanio zatrudniać prawdziwego lekarza, takiego po siedmiu (sześć lat studiów i staż), jedenastu (rezydentura) i więcej latach nauki.
Polak, od lat, potrafi! Więc minister zdrowia, który dziesięć lat temu grzmiał, że lekarzom trzeba godnie płacić – młodym dwie średniej krajowe, specjalistom trzy, a teraz najmłodszym lekarzom z ledwością oferuje płacę minimalną, mógłby swojego brytyjskiego kolegę niejednego, w sprawach „po taniości” nauczyć.
Sam jednak też powinien bacznie się przyglądać, w jakim kierunku steruje on nawą Narodowej Służby Zdrowia, w której, według wielokrotnie powtarzanych deklaracji, w centrum systemu jest pacjent, nie pieniądz. Bo NHS przeżywa właśnie jeden z największych kryzysów, który według ekspertów grozi nie tylko zapaścią, ale wręcz demontażem tego systemu. Powodem są pieniądze, a raczej ich dramatyczny brak. Konsekwencje odczuwają oczywiście pacjenci – oblężone oddziały ratunkowe, problemy z dostaniem się zarówno do lekarza rodzinnego jak i do specjalisty. Brak lekarzy, emigrujących może nie za chlebem, ale za jachtem, lepszym samochodem i większym domem do USA, Australii i Nowej Zelandii.
Czy my na pewno płyniemy w dobrym kierunku? Czy ze wszystkimi słabościami obecnego systemu nie wpłyniemy na górę lodową, którą, podejmując rozpaczliwe decyzje dotyczące cięcia kosztów i łatania dziur (budżetowych), chce ominąć brytyjski NHS, by uniknąć katastrofy większej niż ta, która spotkała pasażerów „Titanica”?