×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Mija rok od konfliktu ministra zdrowia z lekarzami rodzinnymi. "Żyliśmy w napięciu"

Małgorzata Solecka
Kurier MP

Arłukowicz zachowywał się tak, jakby prowadził jakąś grę. On zresztą lubił się chwalić epizodem, jakim był występ w „Agencie”. No więc myśmy tak to wtedy odbierali: że z nami pogrywa – zeszłoroczny protest lekarzy POZ wspomina Jacek Krajewski, prezes Porozumienia Zielonogórskiego.

Małgorzata Solecka: Poprzedni rok kończył się dla pacjentów i Podstawowej Opieki Zdrowotnej dramatycznie – istniała realna groźba, że po 1 stycznia gabinety lekarzy z Porozumienia Zielonogórskiego będą zamknięte. Tak się zresztą stało, choć na bardzo krótko, bo 7 stycznia nad ranem udało się osiągnąć kompromis. Jak z perspektywy czasu wspomina pan tamte dni? Jak ocenia pan sam protest i to, co się udało wam osiągnąć?

Jacek Krajewski, prezes Porozumienia Zielonogórskiego: Myśląc o wydarzeniach sprzed roku trzeba zacząć od ich genezy. Czyli – przygotowanych na kolanie regulacjach, które miały dotyczyć wielu obszarów systemu, ale w sposób szczególny Podstawowej Opieki Zdrowotnej. Trzeba pamiętać, że na wiele miesięcy przed końcem roku mówiliśmy, i nie tylko my, lekarze rodzinni, że wprowadzenie takich zmian trzeba poprzedzić okresem przygotowawczym, że przydałby się pilotaż, że trzeba słuchać praktyków. Minister wiedział lepiej.

A przecież mówiliśmy to, co potwierdzają liczby. Lekarzy POZ jest za mało. Jesteśmy ponad wszelką miarę obciążeni pracą. Są w Polsce miejsca, gdzie sytuacja jest w miarę stabilna, są jednak i takie, gdzie jest dramatycznie źle. Czy w takiej sytuacji można jeszcze dokładać pracy i obowiązków, nie zapewniając dodatkowo odpowiedniego finansowania?

Nic dziwnego, że późną jesienią pojawił się wśród lekarzy POZ spory niepokój. Porozumienie Zielonogórskie było tym forum, na którym mógł się on skrystalizować i wybrzmieć. Skupiamy dwa tysiące podmiotów, co trzecia firma funkcjonująca w Podstawowej Opiece Zdrowotnej należy do Porozumienia Zielonogórskiego. Jesteśmy środowiskiem potrafiącym doskonale się komunikować. Zbieramy opinie naszych członków – nie tylko właścicieli placówek , ale też lekarzy i innych pracowników POZ. Można powiedzieć, że rok temu stworzyliśmy taką platformę niezadowolonych.

Wiele osób zarzucało Wam, że wprawdzie prowadziliście rozmowy, ale nie zamierzaliście iść na kompromis.

To nie jest prawda. Negocjowaliśmy do końca. Ale po drugiej stronie była zupełna, totalna obojętność wobec naszych argumentów. Biorący udział w rozmowach przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia zdawali się myśleć: „Pogadają, poszumią, a skończy się tak, jak chcemy”. Tylko że my nie zamierzaliśmy poprzestać na gadaniu czy szumieniu. Ta postawa przedstawicieli ministerstwa, obojętność i arogancja, to była kropla, która przelała czarę goryczy i przyszedł taki moment, że zdecydowaliśmy, że na słowach się nie skończy. Że skoro oni nie chcą przyjąć naszych argumentów, my przejdziemy do czynów.

Czyli zamkniecie gabinety.

Czyli ich nie otworzymy po Nowym Roku. Nie mogliśmy się zgodzić na podjęcie obowiązków na zasadach „proponowanych”, czyli narzucanych przez Ministerstwo Zdrowia. To byłoby sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i nieodpowiedzialne, tak z punktu widzenia bezpieczeństwa naszych placówek jak i przede wszystkim pacjentów.

Nie wiem, czy to doświadczenie czegoś nauczyło Bartosza Arłukowicza, ale mam nadzieję, że dla innych polityków, którzy odpowiadają za ochronę zdrowia, jest to memento. Nie można działać przeciw wszystkim, nie można podejmować decyzji wbrew praktykom, wbrew tym, którym te decyzje zmieniają warunki pracy, życie. Nikt ochrony zdrowia nie uzdrowi wbrew środowisku.

Politycy mogą mówić, że oni są po stronie pacjentów. Arłukowicz tak mówił.

Mówił. A co zrobił? Swoją arogancją i nieodpowiedzialnością sprowokował konflikt, którego nie powinno być. Gdyby słuchał praktyków, gdyby słuchał ekspertów, nie wprowadzałby na siłę pakietu onkologicznego, z którym musimy się męczyć już rok. My, pracownicy ochrony zdrowia, i również pacjenci. Patrząc z perspektywy – Podstawowa Opieka Zdrowotna i tak na pakiecie nie straciła tyle, ile inni. W najgorszej sytuacji są szpitale, które się ostro zadłużyły.

Przed Bożym Narodzeniem, między Świętami a Sylwestrem i po Nowym Roku ministerstwo organizowało maraton konferencji, Arłukowicz osobiście informował, ilu lekarzy POZ podpisało kontrakty, groził, co spotka tych, którzy natychmiast kontraktów nie podpiszą. Co Pan wtedy myślał?

Przecież nikt tego nie brał poważnie, tego straszenia, tych konferencji. Arłukowicz groził, że NFZ nie podpisze z nami kontraktów, że gdzieś są lekarze gotowi wejść na miejsce naszych praktyk i przejąć pacjentów. W sytuacji dramatycznego braku kadr! Kto miałby nas zastąpić?

A gdy Pan słyszał o mobilizacji szpitali resortowych, o wideokonferencji z wojewodami? 5 stycznia wydawało się, że minister zdrowia szykuje się do wprowadzenia stanu wyjątkowego w POZ...

Nie bałem się, nie czułem strachu, natomiast obawę – tak. Obawę i napięcie. Miałem, wszyscy mieliśmy świadomość, że nasi pacjenci czekają na otwarcie przychodni. Że żadne SOR-y, czy to w szpitalach powiatowych czy wojewódzkich, czy w resortowych, nie zastąpią naszej pracy. Szpitalne oddziały ratunkowe i izby przyjęć walczą ze swoimi problemami – nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł sądzić, że będą w stanie przejąć choćby część obowiązków lekarzy POZ. Proszę pamiętać, że w POZ przyjmujemy ok. 160 milionów pacjentów rocznie. To są wizyty. Na każdą przypadają 2-3 porady, bo wielu pacjentów przychodzi z wieloma problemami, nie z jednym. Taka jest skala potrzeb. Żyliśmy w napięciu, bo wiedzieliśmy, że każdy dzień zamkniętych przychodni, zamkniętych gabinetów to nawał pracy, którą i tak będziemy musieli wykonać.

Też się zastanawiałam, skąd Arłukowicz zamierzał ściągać lekarzy do przejmowania pacjentów placówek Porozumienia Zielonogórskiego. I po co w ogóle mówił takie rzeczy.

To było czysto PR-owskie zagranie, obliczone na zdezorientowanie pacjentów, obywateli. Jest grupa ludzi, którzy przyjmują w dobrej wierze komunikaty władzy. „Jak minister tak mówi, to znaczy, że tak jest”. Może też na pokazanie, że cały czas ma kontrolę. Tak odbieraliśmy ten maraton briefingów, konferencji prasowych, wypowiedzi, w których ciągle padało określenie „plan B”. Plan, którego nie było, bo być nie mogło. Nie było ani „wolnych” lekarzy, ani wolnych „mocy przerobowych” w szpitalach.

6 stycznia minister zdrowia zaprosił was na rozmowy. Skapitulował?

No raczej nie, skoro te rozmowy trwały tak długo – kilkanaście godzin. I zakończyły się nad ranem. Było ciężko. Już było wiadomo, że kompromis jest konieczny, że nie możemy stamtąd wyjść bez podpisanych kwitów, a Bartosz Arłukowicz dywagował, czy Porozumienie Zielonogórskie przez przypadek nie będzie musiało od nowa kompletować aktywnych list pacjentów, na nowo zbierać deklaracji.

Minister zdrowia, w moim odczuciu, zachowywał się tak, jakby prowadził jakąś grę. On zresztą lubił się chwalić epizodem, jakim był występ w „Agencie”. No więc myśmy tak to wtedy odbierali – że z nami też pogrywa. Nie chodziło o załatwienie sprawy, o doprowadzenie do porozumienia. Wręcz przeciwnie. Miałem wrażenie, że jemu zależało, byśmy nie pracowali jak najdłużej. Atmosfera była taka, jakby do Arłukowicza na rozmowę przyszedł jakiś Krajewski, jakiś Twardowski, a nie reprezentanci tysięcy lekarzy.

Miał Pan chwile zwątpienia?

Tak jak wspomniałem – byliśmy zdeterminowani, żeby podpisać porozumienie. Było ciężko, bo gdy jedna strona robi wszystko, by problem rozwiązać a druga – wręcz przeciwnie, lekko być nie może. My przecież czuliśmy tę złą wolę cały czas.

„Przedsiębiorcy”, „biznesmeni” – minister Was nie oszczędzał.

Lekarze w 1998 roku, a nawet trochę wcześniej, byli namawiani i przekonywani, że mają patrzeć, czy pieniądze w systemie ochrony zdrowia wydawane są efektywnie. Sensownie. Autorzy reformy z 1999 roku założyli, słusznie zresztą, że lekarze POZ najlepiej będą pilnować wydawania skromnych wówczas środków, gdy pójdą „na swoje”. Namawiano nas do zakładania praktyk, do budowania firm. Mieliśmy być frontmenami systemu może nie rynkowego, ale w którym elementy rynkowego podejścia są bardzo istotne. A po kilkunastu latach minister sypie w nas obelgami, które sprowadzają się do tego, że liczymy pieniądze...

Muszę powiedzieć, że wszystko to sprawiło, iż 7 stycznia z ministerstwa wychodziliśmy z podpisanym porozumieniem, ale też ogromnym niesmakiem. Nie mieliśmy poczucia, że się porozumieliśmy, w tym dosłownym sensie. To była gra.

Arłukowiczowi jedno na pewno się udało. Duża część mediów zaczęła o was, lekarzach POZ, myśleć jego kategoriami. Dwie tegoroczne publikacje z „Dziennika Gazety Prawnej”, sprowadzają się do wspólnego mianownika, że lekarze pieniądze ze stawki kapitacyjnej „przejadają”, zamiast wydawać na badania dla pacjentów, są tego najlepszym przykładem.

Jest to problem, który dotyczy nie tylko POZ. Duża część mediów patrzy na system ochrony zdrowia z jednej, bardzo wąskiej zresztą, perspektywy. Opisują jakiś fragment rzeczywistości, nie widząc szerszego tła. Z konieczności takie publikacje są obciążone płytkością sądów, bywają niesprawiedliwe, często zresztą – nieprawdziwe.

Lekarze POZ, zwłaszcza lekarze rodzinni, mogą czuć się sfrustrowani. Idea medycyny rodzinnej, która miała być fundamentem systemu, została nam przedstawiona w 1993 roku. Dużo ludzi się w to zaangażowało, rozpoczęli i skończyli specjalizację, zainwestowali pieniądze we własne praktyki. W 1998 roku rozpoczęły się zmiany i bardzo szybko się – skończyły. Media tego nie zauważają, nie widzą – ale lekarze POZ zostali porzuceni. Politykom „się odmieniło”, zaczęli przestawiać priorytety. Przecież to było oczywiste, że proces budowania medycyny rodzinnej musi potrwać, że trzeba w tę dziedzinę inwestować. Podstawowa Opieka Zdrowotna miała być „perłą w koronie”, a szybko stała się może nie zbędna, ale kłopotliwa. Nie tak to wszystko miało wyglądać.

Wróćmy do podpisanego 7 stycznia 2015 roku porozumienia. Jak pan je z perspektywy roku ocenia? Jakie efekty przyniosło lekarzom POZ?

Podstawowa sprawa – uzyskaliśmy większe finansowanie. Lekarze POZ nie stracili na zmianach wprowadzonych przy pakiecie onkologicznym. Może zdarzyły się pojedyncze przypadki, że per saldo praktyka wyszła na minus, ale jednak w lwiej części przypadków – strat nie było. To już bardzo dużo.

Bolączką jest bez wątpienia eWUŚ. Zgodziliśmy się rok temu na ministerialne propozycje, bo z czegoś musieliśmy ustąpić. Ale eWUŚ zawodzi i chcemy, by przestał w tej formie obowiązywać. Ciągle mamy sygnały o pacjentach, którzy płacą składki, są ubezpieczeni – a świecą się na czerwono. Do naszych obowiązków wobec pacjenta dochodzi jeszcze uspokajanie go, reagowanie na „panie doktorze, niech pan coś zrobi żebym się nie świecił na czerwono”. Ludzie się pieklą w rejestracjach, trudno się im dziwić.

Punktem porozumienia, który był dla nas bardzo ważny, ale nie został zrealizowany, jest kwestia koronera. Zgon jest kwestią intymną, a ile razy lekarze POZ są stawiani w takiej sytuacji, że pacjent jest już w kostnicy, a oni mają wystawiać akt zgonu, bo rodzina prosi. Bo ktoś rodzinie powiedział, żeby jechać do lekarza z kwitkiem, i na podstawie tego kwitka doktor wypisze. Rodzinie zależy na czasie – i się frustruje, że lekarz nie wypisuje dokumentu, bo to przecież niezgodne z prawem. Przez rok nie znaleziono czasu, by ruszyć tę sprawę. Słyszymy, że w marcu ma powstać międzyresortowy zespól, który przygotuje założenia do ustawy.

Minął rok, w którym w ochronie zdrowia działo się bardzo dużo. Odejście ministra zdrowia w połowie roku to była dobra wiadomość?

Zmiana się dokonała na lepsze, ale... Uzgodniliśmy z ministerstwem, że nowelizacje rozporządzenia o ogólnych warunkach umów będą poprzedzane poważnymi konsultacjami społecznymi, w których będą brać udział reprezentatywne organizacje pracodawców, że będą one trwały 90 dni, z minimum dwoma konferencjami uzgodnieniowymi. No i co się stało? Przyszła polityczna kwestia podwyżek dla pielęgniarek i na ustalenia nikt nie patrzył. Było zlecenie polityczne i znów zlekceważono pracodawców, środowisko. To rozporządzenie jest złe.

Druga kwestia – pakiet onkologiczny. Już po dwóch, trzech miesiącach było wiadomo, że się nie sprawdza, że konieczne są zmiany. Jakieś zostały wprowadzone, ale przełomu nie ma. Dużo zapowiedzi, dużo mniej – decyzji.

Teraz będzie lepiej?

Mam nadzieję. Wiem, że Konstanty Radziwiłł jako minister zdrowia musi mówić i działać inaczej niż jako sekretarz Naczelnej Rady Lekarskiej, jako lekarz po prostu. Ale będziemy, jestem o tym przekonany, rozmawiać. I będą to zupełnie inne rozmowy niż te, które prowadziliśmy w Ministerstwie Zdrowia rok temu.

Rozmawiała Małgorzata Solecka

21.12.2015
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta