„NFZ wydał w ubiegłym roku 67,8 mld zł, o 4 mld zł więcej niż w 2014 roku, ale wszystko na nic”. „Miliardy wyrzucone w błoto” – to tylko niektóre opinie, które powielają od czwartku media, omawiając raport Najwyższej Izby Kontroli o działalności Narodowego Funduszu Zdrowia. Czy to tezy uprawnione?
Fot. Łukasz Giza / Agencja Gazeta
Raport rzeczywiście nie napawa optymizmem. Mimo kilkuprocentowego wzrostu nakładów w stosunku do roku poprzedniego efekt w postaci dostępności do leczenia – jest żaden. Sytuacja nawet się pogorszyła, bo kolejki do części świadczeń się wydłużyły.
„Pacjenci z chorym stawem biodrowym czy kolanowym na rehabilitację muszą czekać nawet 1400 dni, dzieci na przyjęcie do szpitali – pół roku, dlatego Polacy wyjeżdżają leczyć się do Czech. Tymczasem NFZ wydaje pieniądze na refundację recept dla pacjentów, którzy już nie żyją, wypisywanych przez zmarłych lekarzy” – można przeczytać na jednym z portali poświęconych finansom. Po tej lekturze, będąc na miejscu ministra finansów czy też premiera, zdecydowanie poparłabym zamrożenie nakładów na zdrowie na dotychczasowym poziomie. Po co dokładać, skoro pieniądze w służbie zdrowia najwyraźniej się marnują?
To oczywiście czarny humor. Ale spora część polityków dokładnie tak myśli, zupełnie nie żartując. – Politycy są przekonani, że ile byśmy pieniędzy nie włożyli do ochrony zdrowia, obywatele i tak nie będą zadowoleni – usłyszałam niedawno od Jakuba Szulca, byłego wiceministra zdrowia. To nowe wyjaśnienie pojęcia „studnia bez dna”. Niechęć do zwiększania nakładów na zdrowie nie musi wynikać z przekonania, że służba zdrowia pieniądze marnuje, czyli wydaje niegospodarnie. Nie chodzi o to, że większe nakłady nie oznaczają lepszej dostępności do świadczeń. Nie przekładają się natomiast wprost na polityczny zysk – i z tego punktu widzenia są zmarnowane.
Niedobrze się stało, że Najwyższa Izba Kontroli w ten sposób sformułowała przekaz, płynący z raportu. Bo wszystkie tezy w nim zaprezentowane są prawdziwe. Nie ma równego dostępu do świadczeń zdrowotnych – pytanie, czy minister zdrowia, który zamierza przeprowadzić dalszą centralizację świadczeń w największych szpitalach i ośrodkach, wyciągnie z raportu jakiekolwiek wnioski.
Kontrola NFZ nad świadczeniodawcami jest w dużym stopniu iluzoryczna (były wcześniejsze raporty NIK poświęcone wyłącznie kontrolom NFZ). Powody od lat są niezmienne – brakuje kadr medycznych, czyli lekarzy, którzy nie są zainteresowani warunkami pracy, oferowanymi przez publicznego płatnika.
Brak systemu e-Zdrowia sprawia, że możliwe są sytuacje, w których NFZ refunduje budzące wątpliwości recepty. MP zwróciła się do Funduszu o informację dotyczącą zarzutów NIK o wystawienie niemal 80 tysięcy recept o łącznej wartości ponad 5 mln zł przez zmarłych lekarzy – czekamy na odpowiedź. Jeśli istnieje jakakolwiek sensowna – poza informacją, która stanie się podstawą skierowania sprawy do prokuratury – powinna się przecież znaleźć w samym raporcie.
Odpowiadające rzeczywistości tezy raportu nie dają jednak podstaw do sformułowania wniosku, że system ochrony zdrowia działa źle, choć przeznaczamy na niego coraz więcej pieniędzy. System ochrony zdrowia działa źle, ponieważ od wielu lat jest chronicznie niedofinansowany – i przez ten czas wzmocniły się w nim (lub wykształciły nowe) schematy pozwalające na przetrwanie. Do takich schematów należy zaliczyć gwałtowny rozwój obszarów lepiej finansowanych przez NFZ – kardiologia inwazyjna jest tylko jednym z przykładów. Świadczeniodawcy, co też można wyczytać w raporcie, dostosowują zakres i liczbę udzielanych świadczeń do warunków kontraktowania, a nie do potrzeb pacjentów ani tym bardziej – do swoich możliwości. Pieniądze w systemie rządzą – świadczeniodawcami i pacjentami – bo jest ich o wiele za mało, a nie dlatego, że jest ich coraz więcej.
Konfrontując zapowiedzi ministerstwa z wnioskami, jakie płyną z raportu NIK, jeśli odłoży się na bok jego pierwsze zdania, można stwierdzić jedno: ochronę zdrowia czekają bardzo trudne lata. A rola pieniądza, którego w systemie będzie (prawdopodobnie) jeszcze mniej, wzrośnie. Ze szkodą i dla pacjentów, i dla tych, którzy w ochronie zdrowia pracują.