×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Uparcie zamykając oczy

Łukasz Andrzejewski

Głodowy protest lekarzy to nie incydent, ani nie jedynie wizerunkowy problem Ministerstwa Zdrowia – pisze Łukasz Andrzejewski.

Pikieta pod Kancelarią Premiera 14 października 2017 r. Fot. Włodzimierz Wasyluk

Ukrytą racją każdego politycznego planu jest jego reforma, która prędzej czy później, ale zawsze ma miejsce. Nie ma w tym nic zaskakującego ani nawet podejrzanego. Założenia konkretnego aktu prawnego, na przykład ustawy, które stanowią, albo przynajmniej powinny stanowić podstawę określonej polityki, na przykład zdrowotnej, rzadko kiedy (i całe szczęście!) pokrywają się w pełni z efektami, które dana zmiana wprowadza. Pojawia się wówczas naturalna potrzeba reform, by realne skutki nie rozmijały się z tym, co ustawodawca założył. Tak w największym skrócie wygląda „optymistyczna”, bo oderwana od wewnętrznych i zewnętrznych partykularyzmów teoria reform.

Potrzeba reformowania jest zarówno podstawowym sensem polityki, która – w założeniach – ma czynić ją lepszą, jak i werbalnie łatwo dostępnym narzędziem, by w polityce wygrywać. Można zatem, zamykając na chwilę oczy na rzeczywistość, powiedzieć, że reformowanie jest dobre dla wszystkich. Dla beneficjentów, bo ich sytuacja wskutek reform zmienia się na lepsze. Dobre jest również dla autorów wprowadzanych zmian, który zawsze osobiście celebrują sukcesy i automatycznie oddalają od siebie wszystkie porażki. Paradoksalnie dobre jest również dla przeciwników wprowadzanych reform, bo daje im paliwo, by promować własne nowe propozycje. Kłopot polega jednak przede wszystkim na tym, że obecnie hasło „reforma” to zaklęcie, które mniejsze lub większe próby reorganizacji ma zmienić w prawdziwe zmiany. Najnowszym i jednocześnie najsmutniejszym tego przykładem jest ustawa o tzw. „sieci szpitali”.

Obowiązująca od pierwszego października ustawa nie jest rozwiązaniem całkowicie i od początku nowym, czyli właśnie – reformatorskim. Jest nowelizacją części zapisów innej ustawy z 2008 o finansowaniu opieki zdrowotnej. Brzmi to mało imponująco nawet z formalnej perspektywy zapisów opublikowanych w Monitorze Polskim. Ministerstwo Zdrowia idzie jednak o krok dalej i na oficjalnych stronach „Rządowego projektu sieci szpitali” podkreśla, że „ustawa o tzw. sieci szpitali wprowadza nowe rozwiązania, które usprawnią organizację udzielania świadczeń opieki zdrowotnej (...) i poprawią dostęp pacjentów do leczenia szpitalnego”. To zdanie ujawnia modus operandi pozornych działań kolejnych ministrów zdrowia, którym próbuje się przypisywać przełomowe albo chociaż tylko istotne znaczenie.

Zmiana, a właściwie zestaw księgowo-administracyjnych przesunięć modyfikujących ustawę sprzed dziewięciu lat, urósł do rangi długo wyczekiwanej reformy ochrony zdrowia. Nawet poważne media podchwyciły propagandową przynętę Ministerstwa Zdrowia. To tylko niektóre nagłówki: „reforma PiS”, „reforma finansowania szpitali”, „reforma służby zdrowia”, „wielka reforma zdrowia zwana «siecią szpitali», „reforma systemu ochrony zdrowia autorstwa PiS”.

Atmosfera urzędowego optymizmu, którą z godną podziwu konsekwencją budował resort zdrowia w związku z ustawą o sieci szpitali, została w jednej chwili zaburzona przez protest lekarzy-rezydentów. Do gabinetu Konstantego Radziwiłła bardzo głośno zapukała rzeczywistość.

Resort zajęty sobą

Strajk rezydentów ujawnia wszystkie istotowe cechy polityki realizowanej zarówno przez resort Konstantego Radziwiłła, jak i szerzej – gabinet Beaty Szydło. Minister Radziwiłł jest politykiem bardzo zasadniczym i silnie przywiązanym do swoich poglądów. Nie za bardzo lubi słuchać innych, a jeszcze mniej – zmieniać wcześniej obrany kurs. Z emfazą, mimo oficjalnej zmiany nazewnictwa sprzed blisko dwudziestu lat, mówi o „służbie zdrowia”, związanych z nią wartościach i „etosie zawodu”. Jest to jednak tylko krucha fasada ukrywająca zasadnicze braki w wizji w rozwoju systemu ochrony zdrowia w Polsce oraz zwyczajną polityczną bezsilność w walce o nadanie sprawom zdrowia najwyższego priorytetu.

Jest w tym coś i absurdalnego, i jednocześnie bardzo niebezpiecznego, gdy kwestia uzbrojenia Wojsk Obrony Terytorialnej, stłuczek rządowych samochodów oraz wzajemnych animozji między urzędnikami różnych resortów wygrywa z problematyką zdrowotną, która ma absolutnie pierwszorzędne znaczenie. Dla każdego, niezależnie od tego, kogo popiera, czy potrafi jeździć samochodem, i gdzie aktualnie pracuje.

Sprowadza się to do boleśnie prostego wniosku. Ministerstwo Zdrowia wydaje się być dzisiaj wyłącznie urzędem, który koncentruje się na konserwacji uzasadnienia dla własnego funkcjonowania. Nie jest to resort proaktywny, który faktycznie dba o podniesienie bezpieczeństwa zdrowotnego ani zmianę o priorytetów rozwojowych państwa. Lekarze-rezydenci bardzo boleśnie o tym nam wszystkim przypomnieli.

Didaskalia planu minimum

Pięć postulatów Porozumienia Rezydentów OZZL to absolutne minimum, bez realizacji którego ochrona zdrowia, rozumiana jako fundament zarówno istnienia państwa, jak i podstawa bezpieczeństwa egzystencjalnego, z czasem po prostu przestanie funkcjonować. Wydatki na ochronę zdrowia muszą realnie wzrosnąć.

Rezydenci, których wewnętrznej siły rząd Beaty Szydło cały czas nie docenia, zwrócili uwagę nie tylko na dawne zaniechania, o które faktycznie trudno obwiniać Konstantego Radziwiłła, ale też na elementarną i niemożliwą do obrony niekonsekwencję rządu Beaty Szydło. Tak zwana „dobra zmiana”, której socjalny i emancypacyjny aspekt sprowadza się, jak choćby w przypadku flagowego programu 500+, do dofinansowania dotychczas zaniedbywanych obszarów życia społecznego, niemal w ogóle nie dotyka kwestii ochrony zdrowia. Finansowanie cały czas utrzymywane jest na podobnym, co dotychczas, czyli niewystarczającym względem potrzeb poziomie.

Trudno wyobrazić sobie, że politycy PiS nie dostrzegają tego problemu. Nie sposób też uwierzyć, że nie pamiętają, jak bolesne – w sensie wyborczym – mogą okazać się skutki zaniechań i zaniedbań w ochronie zdrowia. I właśnie historia, wcale nie tak odległa, jest kluczem do zrozumienia zaskakującej kombinacji niechęci, nieufności i dogmatycznego uporu w rozmowach przedstawicieli rządu z protestującymi rezydentami.

Dziesięć lat temu Ludwik Dorn, wówczas prominentny polityk Prawa i Sprawiedliwości, zatroskany losem pielęgniarek, wypowiedział pamiętne zdanie – „lekarzu, pokaż, co masz w garażu”, które doskonale wpisywało się w niesławną kampanię podejrzliwości wymierzoną w medyków i realizowaną przez prokuraturę i Centralne Biuro Antykorupcyjne w latach 2005-2007. Razem z równie życzliwą gotowością, gdy w 2005 roku strajkowało Porozumienie Zielonogórskie, do „brania lekarzy w kamasze”, Dorn wyznaczył pewien – bardzo szkodliwy – standard komunikacji ze środowiskiem lekarskim w wydaniu Prawa i Sprawiedliwości.

Po wygranych w 2015 roku wyborach parlamentarnych próbowano ten jawnie kolizyjny kurs skorygować, bo ministrem zdrowia został były szef samorządu lekarskiego i człowiek powszechnie szanowany z powodu swojego wieloletniego zaangażowania w sprawy ochrony zdrowia. I chociaż Ludwik Dorn przestał być wiceprezesem Prawa i Sprawiedliwości, przechodząc na pozycje bardzo krytyczne wobec partii, duch jego wypowiedzi wciąż jest wyraźnie obecny w polityce tej formacji.

W politycznych planach każdego rządu, i to nie tylko PiS, lekarze są z zasady trudną, jeśli nie najtrudniejszą grupą zawodową. Po pierwsze są obiektywnie niezbędni, co znacznie utrudnia negocjacje z pozycji siły, które są charakterystyczne dla każdej administracji centralnej. Medycy są też niezależni i bardzo świadomi społecznego znaczenia swojego zawodu. Nie mają czasu na nic innego, nie wikłają się w polityce kompromisy i po prostu robią swoje, jak powiedział mi jeden z rezydentów, który biegł właśnie do kolejnej pracy, by móc utrzymać swoją rodzinę na podstawowym poziomie.

Lekarze są wreszcie, mimo zauważalnej niechęci do samorządu korporacyjnego, bardzo dobrze zorganizowani. Konstanty Radziwiłł wie o tym, jak mało kto. Medycy mają również w zanadrzu argumenty, które są właściwie niemożliwe do zlekceważenia przez choćby minimalnie odpowiedzialnych polityków. W ich rękach leży bezpieczeństwo pacjentów, czyli również – wyborców, którzy błędów w polityce zdrowotnej ani nie zapominają, ani nie wybaczają.

Rząd Beaty Szydło doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego stosuje znaną i sprawdzoną strategię, która jednak skuteczna jest tylko na krótką metę. Chce rozmawiać antagonizując lekarzy i pacjentów, jednocześnie podkreślając rzekomą roszczeniowość postulatów i ich oderwanie od finansowej rzeczywistości budżetu państwa.

Dochodzi do tego, co stanowi istotną nowość na tle protestów medyków w przeszłości, protekcjonalny i do pewnego stopnia również pogardliwy język. Oficjalny przekaz mówi o proteście „młodych lekarzy”, jakby ich wiek lub staż pracy, po wielu latach ekstremalnie wymagających studiów, był okolicznością obciążającą, jakby chodziło o wąską, ograniczoną kompetencjami grupę, od której tak naprawdę niewiele zależy i która egoistycznie walczy wyłącznie o własny finansowy interes. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Sytuacja lekarzy-rezydentów jest jak soczewka, w której widoczne są kluczowe problemy i wady obecnego systemu ochrony zdrowia: brak strategicznego planu rozwoju, chroniczne niedofinansowanie i uprawianie polityki zdrowotnej niemal wyłącznie przy użyciu narzędzia dyskontynuacji.

Wsparcie we wspólnym interesie

Reakcje społeczne na protest rezydentów są na razie bardzo ostrożne. Znakomita większość opinii publicznej zwyczajnie nie interesuje się organizacją i finansami systemu ochrony zdrowia. Korzysta na mocy zapisów Konstytucji z przysługujących im świadczeń, oczekując, i słusznie, nieustannego podnoszenia standardów opieki zdrowotnej. Lekarze – znów – w potocznej opinii uchodzą za szczególną, nieco osobną i uprzywilejowaną grupę zawodową. Takie postrzeganie medyków jest oczywiście bardzo na rękę rządowi, którego przedstawiciele mogą swobodnie mówić o rzekomym korporacyjnym egoizmie, wskazując jednocześnie, jakby cokolwiek miało to zmienić, na niełatwą sytuację innych grup zawodowych.

Szczególny dramatyzm protestu rezydentów nie polega na tym, że jest to głodówka, czyli ostateczna forma sprzeciwu, która wiąże się z realnym zagrożeniem dla własnego zdrowia i życia. W odpowiedzi na tę sytuację minister zdrowia prowadził przez pierwsze dni października coraz bardziej nerwowe rozmowy, które finalnie nie przyniosły żadnych rezultatów i zakończyły się fiaskiem, po raz kolejny ujawniając faktyczną niemoc Konstantego Radziwiłła

Trudno jednocześnie oprzeć się wrażeniu, że nie idzie tu wcale o dialog i rozwiązanie trudnej sytuacji, lecz o propagandowe rozegranie protestu, by nikt nie zarzucił Beacie Szydło, że utraciła kontrolę nad sytuacją i łatwo ugięła się pod żądaniami jednej z grup zawodowych. Premier na początku taktycznie milczała, uzależniając spotkanie od zakończenia, a przynajmniej zawieszenia protestu, na co rezydenci czasowo się zgodzili. Natomiast prezydent Andrzej Duda, który dotychczas chętnie występował w roli arbitra, systematycznie ignoruje problem dramatycznej sytuacji w ochronie zdrowia. Rządzący zachowują się tak, jakby głodówka lekarzy była niemożliwym do uniknięcia i przez to niespecjalnie zajmującym elementem politycznego krajobrazu, z którym prędko trzeba się uporać budując odpowiednią narrację minimalizującą wizerunkowe straty.

Sprawa jednak sama się nie rozwiąże. A propozycja powołania efemerycznego zespołu do spraw postulatów, które zostały bardzo precyzyjnie sformułowane, nie była wyciągnięciem ręki, lecz próbą manipulacji i zyskania na czasie, by uspokoić społeczne emocje. Beata Szydło i Konstanty Radziwiłł nie docenili determinacji lekarzy, którzy wznowili głodówkę.

Protest rezydentów jest tym bardziej znaczący, że po raz pierwszy po 1989 r. ma charakter pokoleniowy. Dzisiaj strajkuje i walczy o sprawy zdrowia grupa ludzi, od których bezpośrednio będzie zależało nasze bezpieczeństwo w przyszłości. Nie można im zarzucić ani uwikłania w jakiekolwiek układy, ani populistycznie imputować złych intencji, bo podnoszone przez lekarzy-rezydentów postulaty są uniwersalne. Jeśli ci ludzie wyjadą, bo w Polsce trudno im będzie bezpiecznie pomagać chorym, sytuacja ani jednego pacjenta nie zmieni się na lepsze. Nikt na tym nie zyska, ani nie poczuje się z tego powodu lepiej. Ostentacyjne zniecierpliwienie, marne manipulacje i lekceważenie również niczego w ochronie zdrowia nie zmienią.

Głodowy protest lekarzy to nie incydent, ani nie jedynie wizerunkowy problem Ministerstwa Zdrowia, lecz cywilizacyjna klęska, której bliższe i dalsze konsekwencje są dzisiaj trudne do przewidzenia. Warto w końcu zwrócić na to uwagę.

Łukasz Andrzejewski jest publicystą zajmującym się systemem ochrony zdrowia.

16.10.2017
Zobacz także
  • Rezydenci: Czas na „Zdrowie plus”
  • Komisja Zdrowia u głodujących lekarzy
  • Nocne rozmowy zakończone fiaskiem
  • W Sejmie wielkie emocje wokół rezydentów
  • Nie cofniemy się o krok
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta