×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Jak wyleczyć lekarski stan

Mira Suchodolska (dziennikarka Dziennika Gazety Prawnej)
specjalnie dla mp.pl

Rezydentów „z ulicy”, bez znajomości, nie dopuszcza się ich do pacjentów. Mogą wypełniać dokumenty, parzyć kawę, pomagać pielęgniarkom. Rezydentury miały być lekiem na nepotyzm w służbie zdrowia, ale tylko nasiliły to zjawisko i skomplikowały nam życie – mówią młodzi lekarze.

„Ceremonia Białego Fartucha” na Wydziale Nauk Medycznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, 29 kwietnia 2011. Fot. Przemysław Skrzydło / Agencja Gazeta

Nie jest łatwo zostać lekarzem. Jeszcze trudniej – specjalistą. Zwłaszcza, jeśli miało się pecha przyjść na świat w nielekarskiej rodzinie. Oprócz wymagających ciężkiej pracy studiów, tej całej pamięciówki, którą trzeba wkuć i zaliczyć, stresu adaptacyjnego związanego z pracą na żywym, delikatnym organizmie ludzkim, młody adept zawodu będzie musiał się zmierzyć z  kilkoma innymi problemami. A mianowicie nepotyzmem, który niczym nowotwór opanował naszą służbę zdrowia, złym systemem kształcenia oraz całkiem przyziemnymi kłopotami: co zrobić, aby nie umrzeć z głodu, zanim wreszcie zda się ten specjalistyczny egzamin. Potem także nie będzie lekko, ale przetrwanie pierwszych dwunastu lat to wyczyn dla prawdziwych siłaczy.

Zacznijmy od nepotyzmu. Jestem ostatnią osobą, która zabraniałaby młodym ludziom spędzającym dzieciństwo na bawieniu się klockami w dyżurkach lekarskich iść w ślady ich rodziców. Problem w tym, że reszta, która nie przeżyła tej traumy, ma o wiele gorzej, jeśli zechce uzyskać prawo do używania w sposób bardziej wyrafinowany stetoskopu i skalpela.

Młody, 27-letni lekarz, nazwijmy go Kornelem, dwa lata temu skończył studia, odbył obowiązkowy 13-miesięczny staż podyplomowy, z sukcesem zdał lekarski egzamin końcowy, uprawniający do samodzielnego wykonywania zawodu. Teraz robi specjalizację z chirurgii ogólnej w szpitalu znajdującym się w niewielkim, nieakademickim mieście. Jest zatrudniony na pół etatu, bo szpitala nie stać, żeby dać mu cały. Więc drugą połowę godzin potrzebnych do zrobienia specjalizacji odbywa na zasadzie wolontariatu. Co oznacza, że mu nie płacą.

Kornel jest przykładem częstej wśród młodych adeptów tego zawodu postawy: pragmatyzmu wynikającego z zawiedzionych marzeń. Chciał zostać urologiem, ale żeby zapewnić sobie miejsce szkoleniowe, musiałby zdać LEK na 94 proc. (tyle ma co roku najlepszy, średnio rzecz biorąc), a tak się nie stało. Ale gdyby nawet zdał egzamin na najwyższym poziomie, wcale nie gwarantowałoby to jeszcze, że znajdzie się dla niego miejsce szkoleniowe. Ani że z sukcesem zakończy specjalizację.

Opowiada, że w mieście, skąd pochodzi, żeby zostać lekarzem tej profesji, trzeba mieć na nazwisko Iksiński – ten klan opanował miejscową urologię, jego przedstawiciele są prominentnymi specjalistami, od których zależy to, czy będziesz mógł się szkolić. Stwierdził więc, że chirurgia ogólna jest najbezpieczniejsza – wszędzie brakuje lekarzy tej specjalizacji, więc będzie miał pewną robotę. Poza tym lubi operować, a ma to szczęście, że jego szef dopuszcza go do stołu, więc może się rozwijać. No i w niewielkim szpitalu nie ma tej rywalizacji, kopania się po kostkach. Więc w sumie nie jest najgorzej, choć chodzi zmęczony, niewyspany, bo żeby dorobić do połowy etatu, musi brać dyżury. Ale nie jest źle.

– Nie jestem konkurencją dla szefa. Nie zagrażam jego pozycji, nie ma niebezpieczeństwa, że za parę lat założę prywatną praktykę i odbiorę mu przynoszących banknoty pacjentów – zauważa. I dodaje, że w gruncie rzeczy jest zadowolony, że z tej urologii nic nie wyszło.

– Rezydentury miały być lekiem na nepotyzm w służbie zdrowia, ale tylko nasiliły to zjawisko i skomplikowały młodym lekarzom życie – uważa Kornel. Teoretycznie jest tak, że osoby, które z najlepszymi wynikami zdadzą egzamin, mogą wybrać sobie specjalizację i miejsce, gdzie ją będą odbywały. To podwójnie atrakcyjne, bo ich wynagrodzenie płaci resort zdrowia – rezydent dostaje 2,4 tys. zł miesięcznie, więc ma zapewniony byt, a placówki, w której się uczy, nic taki darmowy pracownik nie kosztuje. Natomiast ci z gorszymi wynikami muszą sobie szukać miejsca na własną rękę. Niby sprawiedliwie – ułatwienia dla najwybitniejszych. Tyle że praktyka jest inna.

– Mam kolegów, którzy dostali się na rezydentury w tej specjalizacji i dziś żałują – opowiada Kornel. Chodzi o to, że byli ludźmi z ulicy. Więc żeby ich zniechęcić, nie dopuszcza się ich do pacjentów. Nie ma mowy o uczestniczeniu w zabiegach. Mogą wypełniać dokumenty, parzyć kawę, pomagać pielęgniarkom. Jeśli przetrwają pięć lat upokorzenia, to w ostatnim, szóstym roku specjalizacji będą mogli stanąć przy stole, żeby wyrobić normę, ale tak naprawdę będą tylko asystować, bo nie pozwoli im się robić zabiegów samodzielnie. Więc pewnie zrezygnują, wyjadą do któregoś z krajów Unii Europejskiej, gdzie umożliwia się im szybką ścieżkę nauki i kariery w bardziej cywilizowanych warunkach, za lepsze pieniądze i przy większym prestiżu.

Specjalizacje lepsze i gorsze

Zastrzeżenia co do sposobu, w jaki zdobywa się specjalizację, są powszechne. W badaniu „Możliwości i bariery rozwoju zawodowego lekarzy i lekarzy dentystów” (ankieta wykorzystana w badaniu została przygotowana przez Instytut Filozofii i Socjologii PAN oraz Ośrodek Studiów, Analiz i Informacji Naczelnej Izby Lekarskiej; badanie wykonano na próbie losowej 837 lekarzy w latach 2011–2012) zapytani o warunki uzyskania specjalizacji w Polsce ankietowani w ponad 49 proc. określili je jako złe i bardzo złe, neutralnych było 31,6 respondentów. Jako główną barierę w kształceniu podali zbyt małą liczbę miejsc do odbywania specjalizacji – tak twierdzi 92 proc.

Te zaniedbania w systemie kształcenia lekarzy mszczą się na pacjentach. Bo medyków jest po prostu za mało. U nas przypada ich 2,2 na tysiąc mieszkańców, podczas gdy średnia OECD to czterech. W dodatku nasi lekarze są starzy. Średnia wieku rodzinnego to ponad 50 lat, a są miejsca, jak np. lubuskie, gdzie wynosi 58 lat. Gdyby nie emeryci po 70., wciąż czynni zawodowo, nie byłoby komu przyjmować pacjentów. Młodych jest dużo za mało.

Pomysły poprzedniej ekipy politycznej – o likwidacji staży, aby prędzej wypchnąć absolwentów medycyny do pracy z pacjentami, nie spotkały się z dobrym odbiorem. Ani środowiska, ani ich potencjalnych klientów. Rezygnacja z tego przyśpieszenia to krok w dobrą stronę. Podobnie jak deklarowana przez ministra Konstantego Radziwiłła zwiększona pula przyjęć na studia medyczne dla polskich studentów (dziś sporo miejsca, w niektórych uczelniach nawet połowę, zajmują studenci z zagranicy, którzy płacą żywą gotówką za swoje wykształcenie). Jednak to nie wystarczy.

Komu i gdzie rezydenturę

– Nieraz słyszałem od kolegów lekarzy opinie, wygłaszane otwartym tekstem, typu: „W naszym interesie jest ograniczenie liczby osób, które się specjalizują w neurologii. Jeśli państwo nie chce nam płacić dobrze teraz, to co się stanie, jak będzie nas 30 proc. więcej?” – opowiada dr Mikołaj Pawlak, neurolog z Poznania, który staż podoktorski (postdoc) robił m.in. w Neuroradiology Division, Department of Radiology Uniwersytetu w Pensylwanii i dobrze poznał amerykański system kształcenia młodych adeptów zawodu.

Jak opowiada, jest zasadnicza różnica pomiędzy tym europejskim, a więc także polskim, a tamtym. U nas obowiązuje system wywodzący się ze starych szkół: wokół mistrza kręcą się uczniowie, zabiegają o jego względy, a on wybiera tych, którzy kiedyś przejmą po nim schedę. Na pierwszym miejscu w kolejce będą członkowie jego rodziny, dalej dzieci przyjaciół, wreszcie ulubieni wychowankowie. Z oczywistych względów mistrz będzie baczył, żeby pod bokiem nie wyrosła mu konkurencja, żeby „wyzwolonych” nie było zbyt wielu, bo wtedy on i jego klan stracą. Nie jest więc zainteresowany, aby kształcić wielu i na wysokim, wyrównanym poziomie. Zwłaszcza że z tego uczenia obcych nic nie ma, poza kłopotem.

Jak zauważa dr Michał Feldman, 36-letni psychiatra, założyciel dużego branżowego portalu samopomocy lekarskiej, w Polsce nie ma planu kształcenia lekarskich kadr. Nie wiadomo, ile będzie w danym rozdaniu rezydentur miejsc (a takie sesje są dwa razy w roku) na poszczególne specjalizacje w województwach. Za każdym razem jest totolotek, niespodzianka. Weźmy taką psychiatrię: zwykle w woj. mazowieckim było po cztery, pięć miejsc, a teraz nagle 55. Podobnie jest z innymi zawodami lekarskimi – liczby wyglądają na wzięte z kapelusza, żeby nie powiedzieć brzydziej.

Znów teoretycznie zapotrzebowanie na rezydentury zgłaszają konsultanci wojewódzcy z danej specjalności, ale trudno uwierzyć, że w ciągu zaledwie pół roku zapotrzebowanie wzrosło aż dziesięciokrotnie. Są na ten temat teorie spiskowe, z których jedna mówi, że liczbę miejsc się zwiększa w zależności od potrzeby: jeśli wiadomo, że trzeba będzie przyjąć kilkoro lekarskich dzieci, zwiększa się pulę tak, żeby dostali się wszyscy, którzy powinni. Ale mniejsza o to. Prawda jest taka, że po pierwsze wojewódzcy konsultanci nie mają pojęcia o potrzebach kadrowych. Bo jak mają mieć, kiedy w gruncie rzeczy nie wiadomo nawet, ilu jest w Polsce praktykujących lekarzy i w jakich specjalnościach. Wyliczenia są różne, wahają się, w zależności od źródła, od 100 do 180 tys. A to powinno być dokładnie policzone – ilu, w jakim wieku, jakie będą potrzeby kadrowe na przestrzeni kolejnych lat. Tak, aby studenci początkowych lat medycyny mogli sobie zaplanować ścieżkę kariery: kiedy będę kończyć studia, największe potrzeby będą w tej i w tej działce, więc już teraz będę się kierunkował w tej właśnie dziedzinie.

A tak nie są w stanie podjąć racjonalnej decyzji. Jeśli nie są umocowani w środowisku i nie mogą liczyć na pomoc, muszą grać na chybił-trafił. Jeśli chybią, bo akurat za mało miejsc w danym rozdaniu przypadło na ich wymarzoną specjalizację, muszą brać, co jest, choć np. przez kilka lat działali w jakimś kole naukowym, przygotowując się pod konkretną dyscyplinę. A jeśli już raz się wybrało kierunek specjalizacji, nie można go zmienić. Nawet jeśli w jej trakcie okazało się, że to nie jest to, co człowiek chciałby i może robić. Bo np. nie ma kondycji, aby stać godzinami przy stole operacyjnym. Albo nie radzi sobie emocjonalnie z umieraniem pacjentów na oddziale onkologicznym.

To niesprawiedliwe i niemądre, gdyż – jak zauważa Feldman – marnotrawi się w ten sposób zapał i potencjał ludzki. – Jeśli komuś pozwolimy robić to, o czym marzył, co go interesuje i kręci, będzie pracował na 150 proc. A tak może się zdarzyć, że będzie jedynie odwalał pańszczyznę – tłumaczy.

Wkrótce na mp.pl druga część artykułu Miry Suchodolskiej

Od autorki
Powyższy tekst jest kompilacją dwóch artykułów, które napisałam dla swojej macierzystej redakcji. Zainteresowanych rozwinięciem kwestii odsyłam na portal gazetaprawna.pl. Tych, którzy się nie zgadzają, mają inną optykę, albo chcieliby dodać swoje zdanie do dyskusji o lekarskim rzemiośle proszę, aby oprócz wpisów pod tekstem swoje opinie przesłali na adres mira.suchodolska@infor.pl.

28.12.2015
Zobacz także
  • Poseł Pięta atakuje kardiochirurgów
  • Dialog w działaniach
  • List lekarza z Oddziału Ratunkowego: "Ty konowale, jak ci się nie podoba... !"
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta