×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Medycyna z innej bajki

Katarzyna Siwiec
Kurier MP

Chirurgia to dla mnie coś więcej niż zawód. Nie da się być chirurgiem, jeśli to cię nie pasjonuje – mówi dr Jerzy Friediger, do września 2023 r. dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego w Krakowie.


Dr n. med. Jerzy Friediger. Fot. Szpital Specjalistyczny im. Stefana Żeromskiego w Krakowie

  • „Żeromski” nie jest miejscem nakierowanym na wykonywanie spektakularnych zabiegów, takich, o których się pisze na pierwszych stronach gazet i informuje poprzez telewizję
  • Chirurgiem numer jeden jest dla mnie prof. Ludwik Rydygier, który wykonał pierwszy na świecie zabieg resekcji żołądka oraz pierwszy w Polsce, a drugi na świecie zabieg wycięcia odźwiernika z powodu raka żołądka
  • Przygodą życia były dla mnie trzykrotne wyprawy w Himalaje, dokąd pojechałem jako lekarz wyprawy. Za pierwszym razem byłem jednocześnie kierowcą STAR-a, który prowadziłem przez 10 tys. km w jedną stronę
  • W naszym kraju zdrowie to ogromnie zepsuta działka i nie winię za to tylko PiS. Wszyscy kolejni ministrowie zdrowia coś od siebie dokładali, coś psuli
  • Pierwszą sprawą do odkręcenia jest kwestia kształcenia kadry medycznej. Namnożyło się szkół produkujących magistrów, ośrodków kształcących lekarzy w miejscach, gdzie kadry medycznej brakuje
  • Z Ukrainy przyjeżdżają ludzie tacy jak my. Oczywiście są wśród nich chorzy, ale to nie jest tak, że oni blokują nam szpitale, dezorganizują ochronę zdrowia

Katarzyna Siwiec: Porozmawiajmy o Żeromskim.

Dr Jerzy Friediger: Zgoda. Uprzedzam jednak, że nie jestem jego entuzjastą. Mimo że pisarz jest patronem szpitala, którym kierowałem przez ostatnie 7 lat i codziennie, udając się do pracy mijałem jego pomnik autorstwa Mariana Koniecznego. A ja myślałem, że pani znowu w sprawie Covida…

Będzie jeszcze okazja. Wracając do autora naszych szkolnych lektur, raczej nie był entuzjastą krakowskiej medycyny…

Miał powody, bo w zatłoczonym do granic możliwości szpitalu św. Łazarza, gdzie w 1888 r. musiał poddać się zabiegowi, panowały fatalne, upiorne wręcz warunki sanitarne, których zresztą przybysz z Królestwa nie omieszkał ze szczegółami opisać. Nie mam mu tego za złe, mówił prawdę. Szpital, o którym mamy teraz rozmawiać, jeszcze wtedy niestety nie istniał, pierwsi chorzy trafili tu dopiero w połowie lat 50. ubiegłego stulecia. Stefan Żeromski więc nie mógł być naszym pacjentem, bo co najmniej od 30 lat już nie żył. Natomiast trudno cokolwiek zarzucać umiejętnościom ówczesnych chirurgów (operował go przecież świetny Alfred Obaliński).

Otóż, mój żal do autora „Przedwiośnia” wynika z faktu, że poważnie namieszał w głowach Polaków, wprowadzając do naszej zbiorowej świadomości trzy ogromnie szkodliwe mity: siłaczki (nawet tego nie komentuję), szklanych domów (w naszym klimacie?! To się nie może udać, bądźmy realistami) oraz doktora Judyma. No więc, Judym wcale nie był taki Judymowy, jak nam to wpajano w szkole. Dla dobra ludzkości poświęcił tylko życie osobiste, za to materialnie musiało mu się całkiem nieźle powodzić, skoro jeździł bryczką na resorach, a to prawie jak dzisiaj mercedes. Kogo w tamtych czasach było stać na tego rodzaju ekstrawagancje!

Stefan Żeromski zgłosił się do krakowskiego szpitala z zapaleniem kości śródręcza lewej dłoni. Jakby go Pan dzisiaj leczył? W „Żeromskim”?

To się dość opornie leczy, nawet dziś. Metody są różne, w zależności od stopnia zaawansowania zapalenia. Nie wiem, czy miał przetokę ropną, czy w ręce tkwił martwy fragment kości. Zgodnie ze standardami leczenia stanów infekcyjnych i ropnych, najpierw trzeba byłoby wygasić infekcję, czyli usunąć martwicę, zdrenować, aby umożliwić odpływ ropy i uzupełnić leczenie antybiotykami. Jeśli trzeba byłoby odbudować fragment kości jakimś sztucznym tworzywem, też dalibyśmy radę. Zapewniam, że nie nabawiłby się sepsy, zresztą wtedy też się tak nie stało. Pacjent miał 24-lata, organizm w tym wieku łatwo się regeneruje.

Dzisiaj trafiłby do nowoczesnego szpitala, z wszelkimi możliwymi certyfikatami akredytacyjnymi (m.in. ISO, „Najlepiej zarządzanego szpitala”, „Dobrej praktyki żywienia klinicznego”, „Przyjaznego matce z dzieckiem”), gwarantującymi wysoką jakość leczenia. Zamiast siennika miałby wygodne łóżko, czystą pościel, przestronną salę z węzłem sanitarnym, a nawet telewizorem i wi-fi, niezłe jedzenie, no i oczywiście profesjonalną opiekę lekarską i pielęgniarską. Do tego jeszcze miałby stosunkowo blisko do nowohuckiego osiedla Szklane Domy, którego nazwę sam zresztą wymyślił w „Przedwiośniu”. Dla pacjenta z początku XX w. to wszystko brzmi jak utopia.

Bo to niewyobrażalne, jak bardzo medycyna i opieka szpitalna rozwinęły się w ciągu zaledwie jednego stulecia, choć my i tak narzekamy…

Dlaczego został Pan lekarzem? Skąd pomysł, by wybrać chirurgię?

W młodym wieku, kiedy podejmowałem decyzję dotyczącą przyszłości, wielkie, górnolotne hasła o chęci pomocy ludziom jeszcze do nas nie trafiały. Myślę, że rok pobytu w sanatorium i nauki w szkole sanatoryjnej, a ponadto rozmowy ze starszymi najbardziej wpłynęły na mój wybór. A dlaczego chirurgia? Bo szybko można zobaczyć efekty swojej pracy. Widok pacjenta wracającego do zdrowia po operacji to powód do satysfakcji i radości. Inne specjalizacje niekoniecznie tę radość oferują w tak krótkim czasie. A ja lubię, gdy coś się dzieje. Okazało się zresztą, że wybrałem słusznie, bo chirurgia to dla mnie coś więcej niż zawód. Nie da się być chirurgiem, jeśli to cię nie pasjonuje.

Co Pan czuł, opuszczając szpital im. Stefana Żeromskiego po raz ostatni jako dyrektor?

Cóż, mogłem się spodziewać takiego obrotu sprawy, mam już przecież swoje lata i byłem przygotowany na taki scenariusz. No dobrze, przyznaję, byłem początkowo nieco rozżalony. Wszystko jednak minęło, kiedy – przy pożegnaniu – doświadczyłem ogromu ciepła i serdeczności od całego zespołu szpitala. Każdemu życzę, by był tak żegnany przez kolegów z pracy. To wspaniałe grono ludzi, zarówno jeśli chodzi o pracowników administracji, jak i medyków.

W jakiej kondycji zastał Pan szpital w 2014 r., obejmując stanowisko dyrektora? Jak zmieniał się za Pana kadencji?

Było bardzo biednie, szpital był zadłużony na ok. 65 mln zł. Sporą część zadłużenia udało się nam spłacić. Wyremontowaliśmy szereg oddziałów (zakaźny, dermatologiczny, ginekologiczno-położniczy, pediatryczny i chirurgii dziecięcej, neurologiczny i chorób wewnętrznych), a także aptekę oraz budynek działu technicznego. Odnowiliśmy też główny front szpitala. Ale za największy sukces uważam fakt, że opinia o „Żeromskim” zmieniła się na korzyść. Dzisiaj w tym socrealistycznym molochu (to jeden z największych szpitali w regionie) pacjenci chcą się leczyć i to na wszystkich oddziałach. Kiedyś mówiło się, że to stary szpital, że niedobry i gdzieś tam daleko na peryferiach. Zresztą Nowa Huta też wówczas nie dla wszystkich stanowiła obiekt zachwytu. Ale w pewnym momencie do szpitala zaczęli przychodzić młodzi, pełni zapału, znakomicie przygotowani do zawodu lekarze. Nastąpiła zmiana pokoleniowa, co jest poniekąd naturalne. Ale pamiętajmy też, że ci młodzi swoją karierę rozpoczynają w zupełnie innych czasach, to już jest zupełnie inna medycyna, inna bajka.

Wzbogacą historię medycyny o nowy rozdział?

Szczerze im tego życzę. Ale „Żeromski” nie jest miejscem nakierowanym na wykonywanie spektakularnych zabiegów, takich, o których się pisze na pierwszych stronach gazet i informuje poprzez telewizję, a przed salą operacyjną tłoczą się paparazzi. Tutaj, ciężko pracując, leczy się chorych, wykonując przy tym mnóstwo operacji i zabiegów. Ważnych dla pacjenta i jego zdrowia, a niekoniecznie atrakcyjnych dla dziennikarzy. Trzeba bowiem rozdzielić dwa nurty polskiej medycyny. Jeden to ten, który pcha polską naukę naprzód (ale pamiętajmy, że taki krok milowy, sukces na miarę epoki to rzadkość), a drugi nazwałbym pracą u podstaw; codzienną, nieraz żmudną i mało efektowną, wykonywaną najlepiej jak to możliwe, zgodnie z przyjętymi zasadami, procedurami i niekoniecznie dla rozgłosu. Sukcesem równie dobrze może być na przykład wdrażanie nowego sposobu leczenia, nowej metody operacyjnej czy diagnostycznej.

Osiągnięć nie brakuje nam w okulistyce; nasi okuliści wykonują m.in. zabiegi podtrzymania powieki czy protezowania kanalików łzowych. Jeśli chodzi o chirurgię ogólną, dobrze rozwinęliśmy endoskopię, chirurgię laparoskopową. Mamy świetnych urologów, wyszkolonych w zabiegach laparoskopowych. Powodem do dumy jest również nasza ortopedia, gdzie od lat przeprowadzamy m. in. innowacyjne metody wydłużania kości za pomocą pola magnetycznego. W całej Polsce znany jest też nasz oddział chorób zakaźnych dzieci.

Czy te kilka lat kierowania szpitalem nie odsunęło Pana od stołu operacyjnego?

Oczywiście, że tak. Mam 73 lata. Trudno jest wrócić na salę operacyjną po siedmioletniej przerwie, zwłaszcza w moim wieku.

Jest jakaś granica wieku, kiedy chirurg powinien rozstać się ze skalpelem? Może kiedy zaczyna popełniać błędy?

Wtedy to już jest o wiele za późno. Myślę, że to sprawa bardzo indywidualna. Nie ma żadnych przepisów, które by regulowały tę kwestię. Znam kolegów, którzy są już dobrze po siedemdziesiątce i ciągle operują perfekcyjnie, wszystko zależy od człowieka. Jeśli chodzi o mnie, zdałem sobie sprawę, że nowe metody operacyjne nie są już dla mnie, bo za dużo czasu zajęłoby mi opanowanie tych nowości, ja już nie zdążę. Zostawiam to młodszym. Z powodzeniem operuję laparoskopowo przepukliny, ale nie podejmuję się np. laparoskopii jelita grubego.

Kto jest dla Pana wzorem, jeśli chodzi o chirurgię?

Ogromnie cenię mojego pierwszego szefa, doktora Włodzimierza Jastrzębskiego, który kierował oddziałem chirurgii ogólnej szpitala im. Edmunda Biernackiego w Krakowie (obecnie to szpital Bonifratrów). Miał zdrowe podejście do medycyny i wspominam go z pewnego rodzaju rozrzewnieniem. Nauczyłem się od niego bardzo wielu rzeczy, takich życiowych, nawet podejścia do pacjenta. Bliski był mi też prof. Otmar Gedliczka, który reprezentował rozsądną chirurgię, zezwalał np. na szycie perforowanych wrzodów dwunastnicy, co nie było wówczas popularne. Wykonywano inne zabiegi, które niejednokrotnie powodowały u pacjenta kalectwo. Okazało się, że Gedliczka miał rację, bo niebawem zaczęliśmy stosować skuteczne leki i już nie było mowy np. o resekcji żołądka przy chorobie wrzodowej.

Podziwiam wielkie sławy z historii medycyny za ich ogromną wiedzę, wspaniałą technikę, pionierskie zabiegi, za odwagę. Takim chirurgiem numer jeden jest dla mnie prof. Ludwik Rydygier, który wykonał pierwszy na świecie zabieg resekcji żołądka oraz pierwszy w Polsce, a drugi na świecie zabieg wycięcia odźwiernika z powodu raka żołądka. Odwaga niewiarygodna jak na tamte czasy! Był nie tylko fenomenalnym chirurgiem, ale również twórcą Towarzystwa Chirurgicznego, zorganizował pierwszy zjazd chirurgów polskich. To wielka postać.

Ale męski szowinista. Na własny koszt zamieszczał w prasie ogłoszenia typu: Precz z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza!

Tutaj się mylił, ale mylić się jest rzeczą ludzką. Proszę nie zapominać, w jakiej epoce przyszło mu żyć i pracować. Pierwsze studentki pojawiły się na UJ w roku 1894 i to w charakterze hospitantek. Trzeba było długiego czasu, żeby kobieta-lekarz nie była odbierana jako osobliwość. Panie świetnie radzą sobie przy stole operacyjnym, bywają pasjonatkami chirurgii, która dawno już przestała być dyscypliną siłową i stała się delikatnym, wręcz finezyjnym zajęciem. Kobiety robią specjalizacje z tak trudnych dziedzin, jak np. kardiochirurgia albo neurochirurgia. Mnie się bardzo dobrze pracowało z kobietami na chirurgii, ale, przyznaję, że nieraz zdarzało mi się przekonywać starszych kolegów do obecności kobiet przy stole operacyjnym. Jeszcze za moich czasów (a proszę pamiętać, że zacząłem pracować 50 lat temu) panowało gdzieniegdzie Rydygierowskie przekonanie, że „baby” na chirurgii to tak nie za bardzo…

Ponad 40 lat był Pan chirurgiem w szpitalu Bonifratrów. To zapewne ważny okres w Pana życiu zawodowym.

Panowała tam znakomita atmosfera, do pracy przychodziło się z przyjemnością. To dobry szpital i świetnie się złożyło, że trafiłem właśnie tam. Trzeba ten czas podzielić na dwie epoki. Najpierw funkcjonowaliśmy jako szpital miejski, potem prywatny (z chwilą, gdy placówkę objął zakon Bonifratrów). Zmienił się wtedy profil. Nie było już ostrych dyżurów, wykonywaliśmy tylko zabiegi planowe, ograniczyliśmy spectrum przyjmowanych pacjentów. Ale za to wprowadziliśmy laparoskopię.

Czym były dla Pana misje medyczne w Kamerunie, na Madagaskarze i w Himalajach?

Przygodą życia. Zwłaszcza były nią trzykrotne wyprawy w Himalaje, dokąd pojechałem jako lekarz wyprawy, raz nawet z czołówką polskich himalaistów, m.in. z Jerzym Kukuczką. Za pierwszym razem, w 1978 r. byłem jednocześnie kierowcą STAR-a, który prowadziłem przez 10 tys. km w jedną stronę.

Jak to, dlaczego?

Bo nie miał kto prowadzić, a ja zawsze byłem takim trochę wariatem. Jako lekarz himalaistów roboty miałem niewiele. Nie wspinałem się, docierałem do bazy i stamtąd, drogą radiową kontaktowałem się z uczestnikami wyprawy. Oznaczałem ampułki i leki numerami i leczenie prowadziłem zdalnie, przez radio, tłumacząc, co trzeba w danej sytuacji podać. Największy problem był z pokonaniem bariery psychicznej, kiedy himalaista musiał podać sobie zastrzyk przez spodnie (bo mogę się zakazić! – tłumaczył). – No możesz – odpowiadałem. – Ale zejdziesz do bazy i dalej to już będzie mój problem.

Natomiast cały czas trafiali się pacjenci miejscowi, którym trzeba było pomóc. Nigdy nie zapomnę mężczyzny z dwuletnim synkiem na rękach, który przerażony przyszedł do nas po pomoc. Dzieciak miał ciężkie zapalenie płuc, wysoką gorączkę. Na szczęście miałem gentamycynę, którą w Polsce dopiero zaczynaliśmy stosować i zrobiłem temu bardzo choremu dziecku zastrzyk. Następnego dnia ojciec przyprowadził zupełnie zdrowe dziecko. Nie uwierzyłbym, że coś takiego jest możliwe, gdybym tego nie ujrzał na własne oczy.

Na wyjazd do Kamerunu nakłonił mnie Georges Kamtoh, Kameruńczyk, który skończył studia w Polsce i pracował na „Białej Chirurgii” w Krakowie. Pojechaliśmy w niewielkiej grupce w 2008 r. Całkowicie charytatywnie. Przez tydzień wykonaliśmy 100 zabiegów, głównie operowaliśmy przepukliny, czego nikt na miejscu by nie zrobił. Niedawno byłem z kolegami na Madagaskarze, gdzie operowaliśmy jak leci – wszystko, bo potrzeby są tam przeogromne. Szefową szpitala w Antsirabe, naszym miejscu docelowym jest polska zakonnica Małgorzata, z wykształcenia pielęgniarka – znakomita postać. Jest dyrektorem, oddziałową, instrumentariuszką, menagerem; kobietą instytucją.

Chciałby Pan być ministrem zdrowia? W Polsce?

Oj, nie. W tym momencie minister zdrowia, by cokolwiek zdziałać, zmienić na lepsze, musiałby się mocno narazić, powszechnie by go znienawidzono. Zadarłby ze wszystkimi; lekarzami, pielęgniarkami, urzędnikami. Taki człowiek musi mieć wokół siebie ludzi, którzy – jak on – bardzo chcą coś zdziałać. Samo skompletowanie takiej ekipy zajmie kilka miesięcy. W naszym kraju zdrowie to ogromnie zepsuta działka i nie winię za to tylko PiS. Wszyscy kolejni ministrowie zdrowia coś od siebie dokładali, coś psuli.

Pierwszą sprawą do odkręcenia jest kwestia kształcenia kadry medycznej. Namnożyło się szkół produkujących magistrów, ośrodków kształcących lekarzy w miejscach, gdzie kadry medycznej brakuje. Żeby nauczyć się operować, czy nauczyć się w ogóle medycyny, trzeba mieć od kogo się uczyć, nie wystarczą same podręczniki. Szpitalom brakuje kadry, żeby leczyć ludzi, więc skąd lekarze mają mieć jeszcze czas na nauczanie. Mimo, że medyków tak bardzo brakuje, część takich „uczelni” trzeba będzie zamknąć. Kolejna sprawa to finansowanie. Ja wiem, że pieniędzy na ochronę zdrowia jest mało, ale też nie są wykorzystywane racjonalnie. No bo jak może istnieć oddział położniczy, który odbiera 200 porodów rocznie (to nawet nie jest jeden poród dziennie). Jaką rację bytu ma oddział chirurgiczny wykonujący rocznie 300 zabiegów? Takie rzeczy wymagają niezwłocznej regulacji. Kolejna ważna sprawa to sposób traktowania publicznej i niepublicznej ochrony zdrowia. Szpitale, które są w sieci (gdzie obowiązuje ryczałt bez tzw. nadwykonań) traktuje się znacznie gorzej niż te, które są poza siecią. Szpital chirurgiczny nie dostanie pieniędzy za zabiegi wykonane ponad kwotę ryczałtu. Ale szpital prywatny, operujący np. tylko przepukliny i pęcherzyki żółciowe może wykonywać takich zabiegów, ile tylko zechce.

Mamy w Polsce 77 specjalności medycznych. Czy to nie przesada?

Gruba przesada. 50 spokojnie wystarczy. Pojawiają się specjaliści od jednej tylko choroby, mnożą się najróżniejsze, dziwaczne specjalizacje (co to za twór „medycyna transportu”?!), a administracja za tym znakomicie nadąża. W poradni cukrzycowej już nie wystarczy endokrynolog, musi być diabetolog. Znakomity lekarz od cukrzycy w Krakowie, nieżyjąca już dr Ciba nie była diabetologiem, a internistą. Jej mąż, świetny specjalista od tarczycy nie był endokrynologiem. Prof. Jerzy Hołowiecki, jeden z najwybitniejszych polskich hematologów i twórca śląskiej hematologii nie mógł prowadzić Wojewódzkiej Poradni Hematologicznej, bo akurat z hematologii nie miał wymaganej przez NFZ na tym stanowisku specjalizacji. Chce pani więcej kuriozalnych przykładów? Proszę spytać prof. Antoniego Dziatkowiaka, czy ma specjalizację z kardiochirurgii…

Był Pan ekspertem do spraw zagrożenia zdrowia w związku z napływem uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy. Jakich zagrożeń możemy się spodziewać?

Dawno nie obserwowaliśmy gruźlicy lekoopornej, nie mieliśmy tylu przypadków krztuśca i wielu chorób zakaźnych, które nagle się u nas pojawiły. Przyjmujemy pacjentów nie szczepionych nawet na typowe choroby wieku dziecięcego. Jednak nie demonizujmy. Z Ukrainy przyjeżdżają ludzie tacy jak my. Oczywiście są wśród nich chorzy, ale to nie jest tak, że oni blokują nam szpitale, dezorganizują ochronę zdrowia. Były próby tworzenia specjalnych oddziałów dla pacjentów z Ukrainy, ale uważam, że to rozwiązanie pozbawione sensu. My w „Żeromskim” zawsze trzymaliśmy się zasady, że pacjent z Ukrainy jest taki sam jak pacjent z Polski, nie ma żadnego podziału, nie ma różnicy. Wszyscy są jednakowo traktowani i tak samo leczeni, bez dyskryminacji, ale i bez przywilejów.

Co oznacza dla Pana słowo „emerytura”?

Jestem przyzwyczajony do aktywnego życia, nie wyobrażam sobie bezczynności. Dwa razy w tygodniu dyżuruję w szpitalu; raz na chirurgii, raz na oddziale ratunkowym, przyjmuję też pacjentów w gabinecie. Przecież nie przestałem być lekarzem, nadal jestem chirurgiem.

Chciałby Pan coś przekazać swemu następcy w „Żeromskim”?

Powiedziałbym, że ogromnie ważne jest, by szanować ludzi. Trzeba z nimi rozmawiać, bo ludzie są w stanie bardzo wiele znieść i zrozumieć. Ale muszą mieć poczucie, że się ich szanuje. Tak po prostu, po ludzku.

Rozmawiała Katarzyna Siwiec

Dr n. med. Jerzy Friediger – specjalista chirurgii ogólnej, proktolog. Od 2016 r. do września 2023 r. dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego w Krakowie, wcześniej ponad 40 lat związany ze szpitalem Zakonu Bonifratrów na krakowskim Kazimierzu (dawny szpital im. Edmunda Biernackiego). Od 1997 r. działa w strukturach Okręgowej Izby Lekarskiej w Krakowie oraz Naczelnej Izby Lekarskiej. Uczestniczył w lekarskich misjach charytatywnych w Kamerunie i na Madagaskarze, trzykrotnie jako lekarz brał udział w wyprawach himalajskich. W latach 2009–2016 zasiadał w Radzie Miasta Krakowa jako przewodniczący Komisji Zdrowia i Profilaktyki. Od 2015 r. pełnił funkcję społecznego doradcy prezydenta miasta Krakowa ds. ochrony zdrowia.

15.12.2023
Zobacz także
  • Walka o zdrowie, życie i uśmiech dziecka to nasza misja
  • Romantyk na Czerwonej Wyspie
  • Przychodnia otwartych drzwi
  • Czarodzieje od najmniejszych serc
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta