Epidemia niepewności

Łukasz Andrzejewski
specjalnie dla mp.pl

To, co umyka uwadze społeczeństwa i polityków, to odległe skutki uboczne – medyczne, ekonomiczne i społeczne – sytuacji, w której się znaleźliśmy. Cywilizacyjnym wyzwaniem jest nie tylko opanowanie wirusa, ale przede wszystkim poukładanie świata na nowo.

Szkolenie w tymczasowym szpitalu na terenie MTP w Poznaniu. Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta

Pandemia koronawirusa, bodaj najtragiczniejsze globalne zaskoczenie ostatnich kilkudziesięciu lat, ujawnia swoje pozamedyczne oblicze. Równie przygnębiające, jak publikowane codzienne statystyki – zachorowań, zgonów, zajętych szpitalnych łóżek i respiratorów.

Wirus, o którego istnieniu nie widzieliśmy jeszcze dziesięć miesięcy temu, brutalnie i systematycznie zmienia wszystko, do czego przywykliśmy i czemu ufaliśmy – na poziomie medycznych procedur, instytucji publicznych, społecznych zachowań i zbiorowych oraz indywidualnych emocji. Świat – ten banał boli, bo jest prawdziwy – w 2020 roku nieodwracalnie się zmienił.

Kto mógł przypuszczać, że w „wieku bez granic” i po „końcu historii”, wyczynem stanie się skuteczne planowanie z miesięcznym wyprzedzeniem wyjazdu na wakacje, że mimo braku konfliktu zbrojnego w Europie Zachodniej popularna będzie godzina policyjna; że konieczna globalnie będzie praca zdalna i wreszcie, że niedofinansowana ochrona zdrowia, zwłaszcza jej praktyczna sprawność, zasięg i jakość, stanie się krytycznie ważnym elementem codziennego doświadczenia. Przecież wszyscy chodziliśmy do lekarza, wszyscy braliśmy pod uwagę ryzyko zachorowania, wielu z nas było w poważnych zdrowotnych tarapatach, ale naprawdę mało kto na serio brał pod uwagę, że kiedyś naprawdę skończą się miejsca w szpitalach i pacjenci będą oczekiwać na pomoc w halach centrów wystawowych czy na stadionach piłkarskich.

Żyliśmy przekonaniem (i niżej podpisany nie jest wyjątkiem), chyba do momentu ujrzenia pierwszych obrazków z wiosennej fali zachorowań w Lombardii, że medycyna może być tylko coraz skuteczniejsza. Że owszem, istnieją choroby nieuleczalne, ale stanowią dobrze zarządzaną mniejszość, a perspektywy zmiany sytuacji są optymistyczne; że pandemie należą do przeszłości, gdy standardy higieny i zdrowia publicznego były dramatycznie różne od współczesnych; że wreszcie, globalne zagrożenie dla bezpieczeństwa zdrowotnego populacji jest bardziej ostrzeżeniem „na wszelki wypadek” publikowanym przez tajemnicze międzynarodowe agencje, niż realnością, która lada moment zmieni całe nasze życie.

Byliśmy głupi i co dalej

COVID-19 brutalnie ten optymizm zweryfikował – jako naiwny, życzeniowy i w przypadku konkretnego i nieznanego zagrożenia bardzo nieskuteczny. Styl życia w krajach rozwiniętych, które per capita najwięcej inwestują w naukę i ochronę zdrowia, okazał się absolutnie (a może nawet i absurdalnie) nieprzygotowany na ryzyko globalnego zagrożenia, które wywołał koronawirus. To pierwsze i bardzo jeszcze ostrożne podsumowanie wykracza poza przewidywalną pedagogikę spod znaku „byliśmy głupi, ale teraz wiemy już więcej”. Mszczą się, zarówno globalnie, jak i lokalnie, wszystkie polityczne zaniechania i każda nietrafiona decyzja związana z ochroną zdrowia. Przykład Polski, niezależnie od oceny działań obecnie rządzącej ekipy, jest dla całej sytuacji boleśnie symptomatyczny.

Ochrona zdrowia, traktowana przez wszystkie gabinety ostatnich trzydziestu lat jako kosztowny element państwowego budżetu i kłopotliwy oraz szczególnie niewdzięczny element politycznej agendy, nagle stała się głównym tematem debaty publicznej oraz kluczowym elementem gospodarki i zobowiązującym punktem odniesienia w podejmowaniu indywidualnych wyborów.

Triumfatorskie „a nie mówiliśmy” nie ma jednak dzisiaj żadnej wartości. Sytuacja radykalnie się zmieniła – i chyba nawet najbardziej ekstrawagancka publicystyka za nią nie nadąża. Jeszcze niedawno, według odpowiedzialnych za funkcjonowanie ochrony zdrowia, „wirus był w odwrocie” i można spokojnie było iść na wybory, od września właściwie bez specjalnych ograniczeń ruszyły szkoły, a miesiąc później uniwersytety. Teraz Polska znajduje się w ponurej czołówce zachorowań i zgonów na świecie, przez kilka tygodni otrzymywaliśmy cierpką powtórkę z lekcji matematyki w szkole średniej – zwłaszcza tych, które dotyczyły wzrostu wykładniczego.

Trudno całą tę sytuację komentować, bo coraz częściej brakuje słow. Dla porządku jednak trzeba podkreślić, że chociaż Polska ma szczęście do znających się niemal na wszystkim urzędników, zwłaszcza na czele instytucji centralnych, oraz imponującą w skali Europy liczbę rządowych limuzyn (niedługo pojawią się nowe), to trudno to samo powiedzieć o ilości lekarzy i personelu medycznego czy jakości infrastruktury medycznej. Gdzieś podskórnie przeczuwaliśmy, narzekając na kolejki do specjalistów, opryskliwe rejestratorki w przychodniach i niewydolne szpitalne oddziały ratunkowe, że ze zdrowiem w Polsce nie jest dobrze. Pandemia w ciągu niecałego roku udowodniła nawet najbardziej niewzruszonym urzędowym optymistom, że jest bardzo źle.

Oderwanie od życia

W dobie pandemii opieka medyczna funkcjonuje jedynie dzięki niesamowitemu zaangażowaniu i samozaparciu pracowników ochrony zdrowia wszystkich szczebli. Tych, z którymi władza od zawsze ma na pieńku, jak i tych, których znaczenia pracy, choćby diagnostów, salowych czy kierowców transportu sanitarnego, nie dostrzegaliśmy ani nie docenialiśmy.

Ochrona zdrowia, mimo codziennych konferencji najwyższych urzędników państwowych, którzy na przemian uspokajają, wróżą z ręki i grożą, wciąż nie ma politycznego wsparcia. Wciąż jest traktowana instrumentalnie, a nie jak dziedzina życia, która w 2020 roku jest absolutnie najważniejsza. Tylko w Polsce, niedługo po wyborach i w środku bezprecedensowego kryzysu epidemicznego, możliwa jest z dnia na dzień zmiana ministra zdrowia i jego najbliższego zastępcy. Łukasza Szumowskiego zastąpił dotychczasowy szef Narodowego Funduszu Zdrowia. Adam Niedzielski nie jest lekarzem. Być może jest niezłym managerem, ale bez specyficznych kompetencji i doświadczenia pracy z pacjentami, bez właściwej dla lekarzy wyobraźni, nie jest w stanie skutecznie zarządzać resortem w tak wyjątkowym czasie. Dla żadnego pracownika ochrony zdrowia, codziennie wystawianego na stres i dramatyczne wybory, Adam Niedzielski nie stanowi autorytetu.

W codziennej i co trzeba oddać z pełnym uznaniem, niełatwej i niewdzięcznej pracy resortu zdrowia, Niedzielski może polegać jedynie na zdaniu innych i w efekcie występuje na konferencjach prasowych jako sekundant Mateusza Morawieckiego lub szefa Kancelarii Premiera, rytualnie powtarzający bezbarwnym głosem nieznośnie oczywistą frazę o dociskaniu hamulca – ostatnio „hamulca awaryjnego”. Minister zdrowia nie jest liderem i w trudnej sytuacji nie buduje poczucia stabilności, a w kontekście chaosu w komunikacji i niespójności kolejnych obostrzeń (w ogromnej większości potrzebnych!) wręcz przeciwnie – demonstracyjnie administracyjny styl zarządzania resortem jedynie wzmaga niepewność, która tworzy kolejny ponury kontekst pandemii.

Naznaczona lękiem o zdrowie i życie niepewność jest wspólnym wyznacznikiem doświadczenia pandemii. Osiem miesięcy oficjalnej walki z COVID-19, kolejne decyzje władz, nie tylko Ministerstwa Zdrowia, jedynie to doświadczenie zaostrzyły. Nastroje społeczne, zwłaszcza po wakacjach, wymknęły się rządzącym spod kontroli. Nic też nie wskazuje, bo na pewno nie oficjalne komunikaty i zarządzenia, często ujawniające sprzeczność już kilka godzin po ich ogłoszeniu, by rząd Mateusza Morawieckiego miał jakikolwiek systematyczny pomysł, jak sytuację opanować. Premier, który w ramach przyjętej formuły komunikuje kolejne decyzje o charakterze – niech będzie – strategicznym, zupełnie nie rozumie emocji, frustracji i lęków, które powstają na przecięciu osobistych doświadczeń z pandemią i kolejnych obostrzeń oraz zakazów wprowadzanych przez władzę. Morawiecki sprawia wrażenie zagubionego w rzeczywistości definiowanej przez COVID-19, ale jednocześnie świetnie porusza się w rejestrze alternatywnej rzeczywistości tworzonym przez politycznych spin-doktorów.

Skalę oderwania polityków od realiów życia Polek i Polaków ujawniły reakcję premiera i ministra zdrowia na ogólnopolskie protesty wywołane orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego wydanym w dramatycznym momencie pandemii. Premier namawiał, by „złość skierować na niego” i „protestować w sieci”. Mateusza Morawieckiego wspierał minister Niedzielski, który podkreślał, że to nie czas na spory światopoglądowe i polityczne kłótnie. To wszystko prawda, ale setki tysięcy ludzi wyszły na ulicę dlatego, że Trybunał wydał orzeczenie w sprawie, która od zawsze budziła skrajne emocje. Moment był co najmniej niestosowny, a reakcje i ich skala – łatwe do przewidzenia.

Gniewne reakcje protestujących dotyczą nie tylko praw reprodukcyjnych i zerwania społecznej umowy sprzed dwudziestu siedmiu lat, ale wzmocnione niepewnością, lękiem o własny byt i wielomiesięczną frustracją z powodu pandemii, dotykają też innych spraw. Wątpliwości związanych z  bezpieczeństwem ekonomicznym (pandemia oznacza głęboki kryzys na rynku pracy), wsparcia instytucji publicznych i strategii odbudowy gospodarki po kryzysie zdrowotnym.

Przeciwnikom protestów łatwo krzywić się z niesmakiem na wulgaryzmy wykrzykiwane podczas demonstracji, ale wystarczy na chwilę zatrzymać się i posłuchać, by zrozumieć, że brak spójnej strategii, brak zrozumiałej komunikacji czynią z działań przeciwko pandemii podejmowanych przez rząd wrażenie represji i ataku na kolejne zakresy wolności osobistej, które do niczego nie prowadzą. I znów mści się pielęgnowane od wielu lat przekonanie, że ochrona zdrowia to tylko technologia, infrastruktura i ewentualnie kadry, a dobry minister to taki urzędnik, który tymi zasobami potrafi skutecznie administrować.

Zdrowie somatyczne jest związane ze zdrowiem psychicznym, a to z kolei bezpośrednio kształtuje indywidualne i społeczne emocje. Tymczasem ani Mateusz Morawiecki, ani Adam Niedzielski nie zdają sobie sprawy, że nawet jeśli uda się opanować przyrost zakażeń, to koronawirus ma też swoje drugie i równie groźne oblicze. Jeśli szybko nie zmieni się generalna strategia, wówczas kolejne źródło bolesnych konsekwencji pandemii będzie poza kontrolą. Niestety, nic na razie nie wskazuje, by był na to jakiś plan. A wśród ujawnionych niedawno przez premiera ekspertów wspierających rząd jest, póki co, tylko jeden psychiatra.

Fakt, że mimo obiektywnego zagrożenia dla zdrowia i życia, tysiące ludzi wychodzą na ulice, nie jest – wbrew protekcjonalnym uwagom kierownictwa resortu zdrowia – wyrazem braku świadomości, ale bezpośrednim dowodem, że właśnie spotkały się ze sobą: desperacka niepewność, przewlekły stres, lęk i widmo nadchodzącej nędzy wywołanej kolejnym, i zapewne nie ostatnim głębokim zamknięciem gospodarki. To kombinacja, która wymaga nie tylko technologicznej i administracyjnej reakcji władzy, ale przede wszystkim publicznej i słyszalnej dla wszystkich refleksji, jak ten nieprzyjazny dzisiaj świat na nowo poukładać. Także dla tych i za tych, którzy nie mają siły i dramatycznie boją się przyszłości.

Polska i choroby desperacji

Cały wysiłek i wszystkie akcenty w konstruowanej naprędce polityce zdrowotnej zorientowane są na walkę z COVID-19. Nie jest to wyłącznie polski problem, ale tendencja o charakterze globalnym, wyłączając nieliczne wyjątki ze Skandynawii czy Azji Południowo-Wschodniej. Słabe to – trzeba przyznać – pocieszenie.

To, że pandemia koronawirusa nie oznacza zawieszenia zachorowalności na nowotwory, zaburzenia psychiczne czy cukrzycę, ani że nie zmniejsza liczby urazów komunikacyjnych, wad wrodzonych, udarów czy zawałów serca, jest problemem dobrze znanym. I w ponury sposób oczywistym – system ochrony zdrowia już dawno przekroczył granice wydolności. Konsekwencje tej sytuacji, mierzone liczbą zgonów, poznamy pewnie za kilka miesięcy. Jednak trudno dzisiaj ten fakt kwestionować.

Tym, co wciąż jest w trudne do zrozumienia i zaakceptowania, to odsuwana przez władzę sprawa przyszłości. Tej nieodległej, czyli życia w pandemii za pół roku, jak i dalszej – czyli kwestii tego, jak będzie wyglądał świat – ochrona zdrowia, instytucje publiczne, gospodarka i życie pojedynczych ludzi po kryzysie wywołanym COVID-19. Mimo że dzisiaj życie publiczne ma trzy wektory: dobowe zakażenia, zgony i zajęte respiratory, to nie ma wątpliwości, że „jakiś” rok 2021 i kolejne w końcu nadejdą. Ale póki co nie widać żadnej strategii, żadnej śladowej nawet koncepcji, jak się do tego przygotować.

Koronawirus i kolejne rygory sanitarne, zwykle uzasadnione i potrzebne, mają nas chronić przed zakażeniem, mają też swoje możliwe do oszacowania konsekwencje ekonomiczne, z których lepiej lub gorzej, ale jednak zdajemy sobie sprawę. Jednak to, co umyka społecznej uwadze i (bardzo się tego obawiam) wyobraźni politycznych liderów Zjednoczonej Prawicy, to odległe skutki uboczne – medyczne, ekonomiczne i społeczne – sytuacji, w której się znaleźliśmy. Na tym odcinku i Ministerstwo Zdrowia, i premier ponoszą klęskę.

Nie mam na myśli innych chorób, na przykład nowotworów, które z powodu pandemii i skrajnie przeciążonego systemu opieki medycznej trudniej jest leczyć, ale te schorzenia, które pojawiają się, rozpowszechniają i nasilają wskutek połączenia kryzysu zdrowotnego i ekonomicznego. Kilka lat temu za sprawą prac Angusa Deatona i Anne Case popularny za Oceanem, a niedługo potem w Europie stał się termin „chorób z desperacji”, który opisuje przedwczesne zgony dorosłych w wieku produkcyjnym z powodu samobójstw, przedawkowania alkoholu i narkotyków oraz choroby wątroby w związku z uzależnieniem od alkoholu (ARLD).

Wspólnym kontekstem tych tragicznych zjawisk są kłopoty socjoekonomiczne – niepewność zatrudnienia, brak bezpieczeństwa w miejscu pracy, niskie wynagrodzenia, determinowany ekonomiczne dostęp do świadczeń opieki medycznej, chroniczny stres i brak perspektyw rozwoju tak osobistego, jak i zawodowego. Prekaryzacja pracy, by przywołać inne ważne pojęcie współczesnej socjologii autorstwa Guya Standinga, przekłada się nie tylko na częstsze rozwody, skłonność do uzależnień i przemocy, ale też krótsze życie i częściej występujące schorzenia somatyczne i psychiczne.

Śmierć z desperacji nie jest wyłącznie problemem specyficznym dla amerykańskiego turbokapitalizmu ostatnich czterdziestu lat, gdy mimo pozorów zamożności, stałego zatrudnienia, wielu Amerykanów nie stać na zdrowie, bezpieczeństwo i jakość życia, które w rozwiniętych krajach Europy, w tym w Polsce, uważamy za oczywiste i zasadniczo niezmienne. Koronawirus, niestety, to dobre samopoczucie boleśnie weryfikuje, aktualizując jednocześnie pojęcie spopularyzowane przez Deatona i Case.

Bezpośrednie konsekwencje wynikające z zakażenia, ciężkiego przebiegu choroby, hospitalizacji i rehabilitacji dla pacjentów, ich bliskich, oraz dla systemu ochrony zdrowia to jedno. Są też straty dla gospodarki – kwarantanna ponad czterystu tysięcy ludzi (i ta liczba stale rośnie), kolejne obostrzenia i zamknięte branże bez perspektyw rychłego powrotu do normalności. To nie wszystko. Dostrzegalny na właściwie każdym poziomie życia kryzys wywołany pandemią będzie odczuwalny długo po tym, jak pojawi się szczepionka bądź inne skuteczne lekarstwo. Chorób i śmierci z desperacji będzie, niestety, jedynie przybywać i nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek chciał w Polsce ten proces kontrolować.

Zostały, i to w dramatycznie krótkim czasie, zachwiane fundamenty dobrostanu, nad którego źródłami i kondycją, niespecjalnie się wszyscy zastanawialiśmy. Po prostu przywykliśmy, że jest dobrze, a wahnięcia mieszczą się w wyobrażalnej (i akceptowalnej) normie. Również to się wskutek koronawirusa zmieniło. Teraz trwa walka o zmniejszenie liczby zakażeń i każde zagrożone życie, ale mało kto, a przynajmniej nie słychać takich głosów z obozu władzy, podejmuje się wysiłku nakreślenia nieśmiałego planu na przyszłość. To nie jest prosta sprawa, bo i sytuacja jest bezprecedensowa. Często przywoływana w porównaniach pandemia hiszpanki z lat 1918-1920 nie zdaje egzaminu jako punkt odniesienia. Na początku XX wieku warunki życia, a więc i oczekiwania oraz nastroje społeczne były skrajnie inne od tych współczesnych.

Bardzo trudno będzie wytłumaczyć bezpośrednio lub pośrednio dotkniętym przez COVID-19, że warunki i reguły funkcjonowania w życiu społecznym nieodwracalnie się zmieniły, że transformacji uległ również stary jak kapitalizm podział na beneficjentów i przegranych, że szara strefa życia ekonomicznego ulegnie rozszerzeniu, że wreszcie na nowo trzeba zdefiniować to, czym ma być bezpieczeństwo zdrowotne i socjalne po pandemii koronawirusa. To może być bardzo twórczy proces, ale na pewno szybko ujawni swoje ponure oblicze – mierzone wzrostem wykluczenia społecznego, przemocy, uzależnień, zaburzeń psychicznych i samobójczych śmierci.

Cywilizacyjnym wyzwaniem jest nie tylko opanowanie wirusa, ale przede wszystkim poukładanie świata na nowo. Kłopot dla rządzących zagubionych we własnej interpretacji status quo i jednocześnie dramat dla ofiar pandemii polega jednak na tym, że wobec nieznanej i nieprzyjaznej przyszłości po pandemii kolejne zapewnienia czy ograniczenia będą zwyczajnie nieskuteczne.

Łukasz Andrzejewski jest publicystą specjalizującym się w zagadnieniach systemu ochrony zdrowia.

03.12.2020
Zobacz także
  • Prof. Flisiak: uodpornionych ok. 20% Polaków
  • MZ: niepokojące sygnały, że Polacy nie chcą się testować
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta