×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Nieudane sztuczki są najlepsze

Z trenerkami i terapeutkami Fundacji "Dr Clown" Katarzyną Derą, Anną Mossakowską oraz Magdaleną Pecho rozmawia Justyna Tomska
Opublikowano w Medycyna Praktyczna Pediatria 2011/06

Ania Mossakowska: Wszystkiego nauczyłam się w Fundacji. Iluzji, żonglerki, klownowskich sztuczek, robić zwierzęta z balonów, używać pacynek. Teraz uczę tego samego innych wolontariuszy. Ale każdy idzie w swoją stronę, dodaje coś od siebie. To, co dodaje, zależy od tego, kim jest. Aktorem, studentem pedagogiki czy studentem psychologii.

Mówię wolontariuszom, że to, z czym wchodzą do Fundacji, jest najważniejsze, to, co lubią robić. Tylko to sprawi radość dzieciakom. A język magii jest uniwersalny.


Fot. freepik.com

Justyna Tomska: Jest uniwersalny również dla nastolatków?

Ania: Nie zawsze. Jeżeli idziemy do nastolatka, fajnie jest jak w grupie wolontariuszy jest ktoś, kto może z nim pogadać na temat wyścigów samochodowych, bo być może to pomoże złapać z nim kontakt.

Kasia Dera: Sztuczki zazwyczaj poprawiają nam humor. Nie zawsze wywołują uśmiech, bo nie zawsze mamy ochotę się uśmiechać, zwłaszcza osoby przebywające w szpitalach. One najczęściej potrzebują wyciszenia i szacunku dla tego stanu emocjonalnego, w którym się znajdują. Każda osoba, którą odwiedzamy, musi czuć, że szanujemy jej stan, że jest dobrze tak jak jest, że nie przychodzimy jej zmieniać. Czy jest smutna, czy rozgoryczona, dajemy jej do tego prawo. Rodzicom także. Mogą czuć wiele różnych emocji. Często boją się, nie znają tej sytuacji.

Wchodzi do pomieszczenia grupa ludzi przebranych w kolorowe stroje klownów. Co się dzieje wtedy w tym pokoju?

Kasia: Od razu zmienia się energia w pomieszczeniu. Zaczyna się dziać coś ciekawego. Dzieci zapamiętują takie wydarzenia, robią sobie zdjęcia z nami. Jak tylko możemy, zabieramy je w plener lub na spotkania z celebrytami. Pokazujemy im świat, dla którego powinny się zmobilizować i walczyć z chorobą. Dzieci często nie chcą się leczyć, nie chcą brać udziału w różnych zabiegach. Staramy się wzbudzić w nich motywację. Poprzez magię pokazujemy im, że to nie my czarujemy, że to oni mają moc nad własnym życiem. Trudność czegoś mnie uczy, może też stać się moją mocą.

Dawno temu pewien ciężko chory amerykański dziennikarz odkrył, że 10 minut głębokiego śmiechu sprawiało, że nie czuł bólu przez następne 2 godziny. Zdarzył się wam taki cud?

Magda Pecho: Wchodzimy na salę, na której leży nastolatek. Wchodzimy w naszych przebraniach, a on tak się zaczyna śmiać, że łzy mu ciekną po policzkach. Podchodzimy bliżej, ale nie da się z nim pogadać, cały czas płacze ze śmiechu.

Podobno jest to najlepszy rodzaj śmiechu, jeżeli chodzi o walory lecznicze. Śmiech do łez, śmiech całym brzuchem.

Kasia: Kiedyś jeden lekarz, na którego oddziale chodziliśmy przebrani za klownów, powiedział, że wcale nie widzi jakichś spektakularnych efektów tego naszego działania. Powiedziałam mu, że jeżeli on oczekuje, że na jego oczach będą goić się rany, to niestety tak to nie działa. Natomiast sam fakt zmiany nastroju jest bardzo ważny. Polecam naklejenie na lustrze karteczki ze zdaniem: uśmiechnij się. Łatwo zobaczyć efekt każdego ranka. Nasz umysł nie odróżnia fikcji od rzeczywistości, dlatego można sobie wizualizować różne rzeczy, np. wprowadzać się w stan dobrego nastroju. Zobaczymy, że jest nam prościej. Druga rzecz, którą uwielbiam powtarzać wolontariuszom: to, co dajecie tym dzieciom, jest najpiękniejszą formą miłości. To, że Ania w danej chwili jest cała dla konkretnego dziecka, słucha go, patrząc na niego, nie robiąc żadnych innych rzeczy. One naprawdę to widzą, zapamiętują. Rodzice też. Ostatnio poszłam do jednej firmy, ponieważ zajmuję się również wolontariatem pracowniczym. Wchodzę tam, a prezes mówi do mnie, że pamięta, jak przychodziliśmy do jego syna 12 lat temu. 12 lat temu Fundacja zaczynała dopiero działać. Hospitalizacja jest na tyle ciężkim wydarzeniem, że wszystko to, co się dzieje naokoło dobrego, jest bardzo ważne.

Magda: Dzieci wracają do nas już jako dorośli i sami zostają wolontariuszami.

Którzy pacjenci są najtrudniejsi?

Ania: Ci z onkologii i psychiatrii. Wolontariuszom ciężko jest wytrzymać na tych oddziałach psychicznie. Na onkologii są najwdzięczniejsi pacjenci, a psychiatria jest największym wyzwaniem. Trudno jest dotrzeć do tych dzieciaków. Często są na psychotropach. Jak się wchodzi na jakiś oddział, to się wie, na co dzieciaki chorują, a tutaj nie do końca. Kiedyś zadzwonił do mnie ojciec w sprawie jednego procenta, chciał go nam przekazać. Okazało się, że miał dziecko, które leżało na onkologii w Centrum Zdrowia Dziecka. Niestety umarło. Ten ojciec powiedział, że czas, kiedy ono się śmiało, to był czas, kiedy go odwiedzaliśmy. Staramy się odmitologizować onkologię. Po pierwsze, opowiadając wolontariuszom o takich przypadkach jak ten powyżej oraz po drugie, uświadamiając, że przypadków, kiedy dziecko umiera na tym oddziale, nie jest wcale tak wiele. Ludzie najbardziej się tego boją. Staramy się nie myśleć, że idziemy do chorego dziecka, czy dziecka po amputacji. Jesteśmy nastawieni na to, aby je rozśmieszyć. Kiedyś myślałam, że mam słabą psychikę, ale jednak nie. Przychodzą do Fundacji dziewczyny, zwykle po pedagogice i psychologii, które idą na oddział i niezwykle mocno przeżywają to, że dziecko jest takie chore. Nie o to chodzi. Raz poszła z nami jedna wolontariuszka i zupełnie odrętwiała siadła z boku. Było widać, że nie może.

Kasia: Ludzie mają swoje wizje, jak to będzie. Traktujemy dziecko jak dziecko. Tyle.

Nie głaszczecie je po głowie i nie mówicie, jakie ono biedne?

Kasia: Nie. Nieważne, czy ktoś jest po amputacji czy ma katar kiszek. Ks. Twardowski powiedział: "trzeba pamiętać, że jak Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno". Próbujemy trzymać się po jasnej stronie świata. Ale jeżeli ktoś jest w depresji, to po prostu staramy się z nim to przeżyć. Jednocześnie pokazać, wnosząc swoją energię na oddział, że jest coś, do czego warto dążyć, do tej właśnie jasnej strony życia.

Ania: Nie chodzi o trzymanie za rączkę i powiedzenie, ojej, taki jesteś biedny, to ja ci teraz powspółczuję.

Magda: Zresztą dziecko nie oczekuje od klowna trzymania za rękę. Oczekuje zabawy, sztuczek.

Ania: Nawet nie czytania bajek. Dzieci w szpitalu mają dosyć tego, że wszyscy i wszystko im przypomina o tym, że są chore.

Magda: Chore dzieci mają dużą świadomość swojej choroby.

Kasia: A propos dojrzałości dzieci, kiedyś 4-letni chłopczyk powiedział na nasz widok: "dla mnie nie występujcie, ja nie lubię klownów, ale szanuję waszą pracę".

Magda: Czasami dajemy dzieciom słodycze. Niektóre z nich nie mogą ich jeść. One doskonale o tym wiedzą. Chowają je sobie na później.

Jakie cechy powinien mieć człowiek, aby się sprawdził w roli wolontariusza?

Ania: Dystans do siebie. Nikt bez dystansu nie przebierze się za klowna. Sporo luzu i empatii. Reszty można się nauczyć.

Kasia: Klownem nie musi być osoba wesoła. Można "grać" powagą. Takich wolontariuszy też mamy.

W jaki sposób wolontariusz może odreagować swoją pracę na oddziałach?

Kasia: Zawsze mówię wolontariuszom, że dlatego wchodzimy grupą, aby potem móc wspólnie odreagować to, co się wydarzyło, móc to nazwać. Na oddziale jesteśmy w roli, nie możemy wyjść poza nią, nawet jeżeli wydarzy się coś, co nas przestraszy, rozbawi, zasmuci. Dzieci czasami potrafią być szczere do bólu. Nie możemy przestać być terapeutami w danej chwili. Ale jak wyjdziemy z oddziału, możemy sobie pogadać o tym, powiedzieć: nie wyszło mi dzisiaj. Uczę wolontariuszy płakać po. Trzeba dbać o siebie, bo inaczej człowiek się szybko wypali.

Ania: Wracając jeszcze do pytania o osobowość wolontariusza, ważna jest elastyczność. Pracujemy na improwizacji. Mamy swoje umiejętności, ale z jakim dzieckiem się spotkamy danego dnia, często nie wiemy. Czy ono zechce z nami w ogóle rozmawiać? Może się będzie nas bało? Kiedyś przyszedł nowy wolontariusz. Wyjął kartkę, narysował na niej rozkład sali, wszystkie łóżka i pyta mnie: najpierw podchodzimy do tego łóżka, potem do tego, a jak się stanie to, to jak mamy wyjść? Nie ma schematu. Trzeba się z tym oswoić.

Kasia: Kiedyś wchodzimy na salę, a tam leży chłopiec z Wietnamu. Okazało się szybko, że nasze noski klownów, które zakładamy dzieciom, nie są uniwersalne. Mimo wielu prób wolontariuszek, temu chłopcu żaden nie pasował. Okazało się, że miał zbyt płaski nosek. W pewnym momencie ojciec tego chłopca wybuchnął tak głośnym śmiechem, że rozładował ciężką atmosferę. Speszone, czerwone ze zdenerwowania wolontariuszki założyły chłopcu nasz "nosek" na ucho. Nieudane sztuczki są najlepsze, powiedziałam tym wolontariuszkom. Zresztą nie istnieją sztuczki, które się nie udają.

Magda: Staramy się wciągnąć do zabawy rodziców.

Ania: Gdy uda nam się rozśmieszyć przy okazji rodzica, to bardzo dobrze też wpływa na dzieci. Schodzi napięcie. Gdy przychodzimy do dziecka, jest to dla rodziców chwila odpoczynku. Mogą wyjść do toalety, wypić kawę, zrobić normalne rzeczy. Terapia zazwyczaj obejmuje wszystkich członków rodziny. To jest system naczyń połączonych. To jak zareaguje lekarz, odda nam to oddziałowa, oddziałowa oddaje personelowi. Dopieszczamy personel. Rozdajemy noski pielęgniarkom.

Ania: Czasami lepiej radzi sobie dzieciak niż rodzic w tym szpitalu.

Magda: Rodzice zawsze mogą z nami porozmawiać.

Na stronie waszej Fundacji piszecie o Patchu Adamsie jako waszym dobrym duchu. Jest on kojarzony z terapią śmiechem. Ma jakąś swoją specjalną metodę pracy?

Kasia: On nie jest twórcą terapii śmiechem. Ja mówię wolontariuszom, że twórcą był człowiek prehistoryczny, który zaczął się śmiać. Natomiast Patch to niesamowita postać, jak każda, która poświęciła życie pasji. On chodzi tylko w stroju klowna, w ogóle nie ma prywatnych ubrań. Żyje jakby we własnym świecie. Nie ma telefonu komórkowego, nie ogląda telewizji. Jeździ po całym świecie i robi to, co robi każda matka: uczy kochać. Jest takie znane ćwiczenie Patcha Adamsa. Osoby stają naprzeciwko siebie dwójkami. Jedna osoba bierze twarz drugiej osoby w dłonie i przez 5 minut powtarza: kocham cię. Wiesz, jak trudno jest to znieść?

Kiedyś dziennikarz na konferencji prasowej powiedział do Patcha, żeby zademonstrował to, co robi. I gdy Patch dotknął jego twarzy, zaczął powtarzać: kocham cię, tamten mężczyzna się rozpłakał. Trudniej znieść, gdy ktoś do nas to mówi, niż jak się mówi samemu. To otwiera tyle ran. Patch Adams nie pracuje z grupą, on poświęca czas jednemu dziecku, siada w kąciku i czasami czeka nawet 40 minut na moment, gdy może się do tego dziecka zbliżyć. Kiedyś w telewizji poprosili Patcha, aby powiedział coś śmiesznego. Trzeba dodać, że on nie znosi tego pytania. Powiedział wtedy: "przytulałem tysiące głodujących dzieci, tysiące dzieci umarło na moich rekach". Chodzi o to, że Adams daje czas człowiekowi. On doskonale wie, że obecność wycisza. Zawsze potrzebujemy drugiego człowieka.

Czy zdarzył się kiedyś wolontariusz, który was zaskoczył?

Ania: Najbardziej zaskakujący wolontariusz dla mnie to Maki, Japonka, która nie znała ani polskiego, ani angielskiego. Przyjechała ze swoim mężem Polakiem do Polski na pół roku. Nie miała pozwolenia na pracę, więc chciała się czymś zająć. Myślałam sobie, że trzeba ją będzie ciągnąć za sobą, że nie będzie umiała się z nikim dogadać. Obawiałam się tego. Po krótkim czasie okazało się, że dogadywałyśmy się świetnie. Była nieprawdopodobnie pozytywnie nastawiona do wszystkiego. Kiedy szłyśmy na oddział, ubierała się w swoje tradycyjne kimono i po prostu była sobą. Uczyła dzieciaki japońskich piosenek. Zaprosiła swoją koleżankę, też Japonkę, pianistkę. Grała na takim małym pianinku. Robiły też origami i świetne zwierzątka z balonów.

Kasia: Jest to przykład na wykorzystanie czegoś, co na pierwszy rzut oka wydaje się być przeszkodą. To, że nie mówiła po polsku, dawało tyle rewelacyjnych sytuacji do śmiechu. Dogadywała się nawet z rodzicami.

Pracę w Fundacji, a co za tym idzie na oddziałach, zaczynałyście kilkanaście lat temu. Na pewno widzicie różnicę w tym, jak to wszystko wyglądało wcześniej, a jak teraz. Co się zmieniło?

Ania: Przede wszystkim zmieniło się podejście personelu w szpitalu. Teraz już widać, że oswojono się z nami. Gdy kilka lat temu wchodziliśmy na oddział, zdarzało się, że rodzice myśleli, że jesteśmy akwizytorami. Potem myśleli, że trzeba nam zapłacić za to, co robimy, że nie ma nic za darmo.

Być wolontariuszem teraz, a kiedyś. Czy w postawie wolontariuszy coś się zmieniło?

Kasia: Pracuję 11 lat z wolontariuszami i widzę, że się zmieniają. Obecnie te osoby są bardziej dojrzałe, świadome siebie. Coraz częściej zgłaszają się też osoby starsze. Wcześniej było wielu nastolatków. Teraz osoby dorosłe czują, że praca zawodowa to nie wszystko, że kontakt z innymi ludźmi jest bardzo ważny, świadomość, że jest się potrzebnym, że można pomóc. Ludzie szukają dodatkowych wartości w życiu. Takich osób jest tak wiele, dlatego namawiam: jeżeli ktoś stracił wiarę w dobro w człowieku, niech przyjdzie do naszej fundacji.

Ania: Ludzie mniej już myślą, że czegoś im nie wypada.

Kasia: Młodzi ludzie obecnie mają wielkie oczekiwania. Wymagają wiele, ale są bierni, a starsi mają jakąś taką iskrę bożą. Przejawiają większą inicjatywę, są bardzo kreatywni. Wiesz, co jeszcze zaobserwowałam? Że rodzice nie wiedzą, co robić ze swoim dzieckiem. Często wcale go nie znają. Marzą mi się warsztaty dla rodziców i dzieci, jak się wspólnie bawić.

Niedawno byłam świadkiem, jak córka i ojciec nie potrafili ze sobą rozmawiać. Przyszli we dwójkę na niedzielny obiad do restauracji. Dziecku podano danie, a ojciec zajął się swoim telefonem komórkowym. Nie zamienili ze sobą ani jednego słowa.

Kasia: Dzięki Bogu, że ten facet miał telefon komórkowy. Pewnie był przerażony i nie wiedział, o czym z córką rozmawiać.

Bo nie umiemy powiedzieć do drugiej osoby wprost: nie wiem, jak z tobą rozmawiać.

Kasia: Nie umiemy tego powiedzieć i dodać jeszcze: pomóż mi coś z tym zrobić.


Fundacja "Dr Clown" ma ponad 600 dobrze przygotowanych, przeszkolonych wolontariuszy, działających regularnie w przeszło 100 placówkach, w 26 oddziałach w kraju. Największy oddział znajduje się w Warszawie, gdzie fundacja obejmuje opieką 7 szpitali oraz 6 placówek specjalnych, w tym hospicjum. Misją fundacji jest niesienie radości i uśmiechu dzieciom przebywającym w szpitalach i placówkach specjalnych, organizując zespoły terapeutów "doktorów clownów", którzy w kolorowych strojach i makijażu, obowiązkowo z czerwonym noskiem prowadzą zajęcia z zakresu terapii śmiechem. Bawiąc, likwidują stres i napięcia spowodowane nietypową i często bardzo trudną sytuacją dziecka chorego i hospitalizowanego. Działania fundacji skierowane są również do innych osób znajdujących się w ciężkich, kryzysowych sytuacjach, np. do osób starszych, niepełnosprawnych i wywodzących się z rodzin dysfunkcyjnych, niepełnych. Celem fundacji jest m.in. minimalizowanie negatywnych skutków hospitalizacji, pobytu w placówkach opiekuńczo-wychowawczych, leczniczych, prowadzenie poradnictwa, wsparcia oraz świetlic dla dzieci i młodzieży, wspieranie dziecka i jego rodziny oraz osób w szeroko pojętym kryzysie (emocjonalnym, bytowym, zdrowotnym) przez prowadzenie terapii śmiechem, z włączaniem w nią innych elementów, tj. zajęć z zakresu terapii sztuką (formy teatralne, malarskie, muzyczne).
Zapraszamy na stronę fundacji drclown.pl.

13.03.2013
Zobacz także
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta