×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Słownik czasów pandemii

Łukasz Andrzejewski
specjalnie dla mp.pl

Nie przestaję się dziwić, gdy dzień w dzień, od miesięcy, nie zmienia się jedno. Obsesyjna fascynacja danymi statystycznymi, której nie towarzyszy nawet śladowa refleksja tym, co wymyka się urzędowej kwantyfikacji, a stanowi dla milionów ludzi boleśnie realne tło czasu pandemii.

Praca zdalna. Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta

Niezależnie od tego, czy oficjalnie dziennie mamy w Polsce 7 czy 27 tysięcy zakażonych, niezależnie również od tego, jakie znaczenie słowom przypisuje Adam Niedzielski i ile razy dziennie ubrani w bure garnitury oficjele powtarzają słowo „narodowy”.

Zmęczenie słów

Od marca zeszłego roku z niewielkimi przerwami towarzyszy nam zmiana – sytuacji, formuły relacji z innymi, edukacji, pracy, sposobów i ograniczeń przemieszczania się. Zmiana, która dotychczas była elementem thrillerów medycznych w miękkiej oprawie lub, ale to już znacznie rzadziej, egzotycznych wspomnień z pobytu w Azji Południowo-Wschodniej w czasie epidemii SARS. Sytuacja jest bezprecedensowa i nawet to, skądinąd przecież prawdziwe i adekwatne sformułowanie, traci swoje znaczenie.

Pierwsze lato bez wakacji, jesień bez szkoły, święta bez najbliższych i godzina policyjna w Sylwestra – a to przecież tylko symbole, za którymi kryją się zarówno dramatyczne doświadczenia, bo ludzie codziennie umierają, tracą pracę i nadzieję na lepsze jutro, jak i codzienne absurdy, bo jednak mimowolnie przyzwyczajamy się do manipulacji władzy.

Jeszcze rok temu nawet najbardziej ekstrawagancki publicysta nie wymyśliłby scenariusza, w którym słaby i pozbawiony politycznego zaplecza i doświadczenia, demonstracyjnie nadzorowany przez namiestnika z centrali partii rządzącej menedżer, jak Adam Niedzielski, zamyka, a tak naprawdę rozporządzeniami likwiduje kolejne obszary gospodarki. Nikt rozsądny nie kwestionuje zagrożenia dla bezpieczeństwa zdrowotnego, jakie stanowi epidemia, ale coraz trudniej w chaotycznej i nieprzyjaznej komunikacyjnie mieszaninie niekompetencji, cynizmu i pozorowanych działań odnaleźć sens, który pozwoli już nie tyle jako tako funkcjonować, ale po prostu przetrwać.

Przed nami kolejny trudny rok, pełen niepokojących znaków zapytania (ile czeka nas fal koronowirusa, czy szczepionka okaże się przełomem), absurdów (kasyna mają się świetnie, ale restauracje pozostają cały czas zamknięte), przeciwskutecznych strategii (dlaczego parlamentarzyści szczepieni są w tym samym momencie, co lekarze, pielęgniarki i farmaceuci) i niestety dojmującego smutku, któremu towarzyszy – zmierzone i odnotowane w ponurych statystykach – zwiększone spożycie alkoholu i leków antydepresyjnych. W takich okolicznościach następuje zmęczenie słów – niewiele chce się mówić, a maska przestaje być fizyczną ochroną, stając się globalnym symbolem życia ograniczonego pandemią koronawirusa. Coraz ważniejsze stają się obrazy.


Okładka „New Yorkera” z 7 grudnia 2020 r. Fot. New Yorker / Adrian Tomine

Znakiem czasu i jednocześnie jedną z najbardziej wstrząsających ilustracji czasu (niektórzy mówią już nawet, że epoki) jest okładka „New Yorkera” z 7 grudnia 2020 roku. Redaktorzy, który co tydzień dostarczają porcję wyrafinowanej (kto nie szlifował swojego angielskiego na tekstach Davida Remnicka czy Jane Mayer) i zwykle ironicznej porcji najlepszego dziennikarstwa i publicystyki, na początku grudnia opublikowali grafikę, która mówi więcej niż tysiące słów racjonalnego uzasadnienia czy życzeniowych zaklęć.

Znaczące jest już to, że kompleksowa w swoim smutku, bezlitosna, bo inwentaryzująca doświadczenie COVID-19 grafika autorstwa Adriana Tomine’a (jego „Śmiech i śmierć” to obowiązkowa lektura u każdego fana komiksowej kultury USA) pochodzi z miasta, które „nigdy się nie poddaje” i które jednocześnie zostało dramatycznie doświadczone pierwszą falą zakażeń koronawirusem.

Na okładce widzimy zaśmiecone mieszkanie, pełne kupionych online (i pewnie też zupełnie niepotrzebnych) przedmiotów, komputer, zapewne w trybie wideokonferencji, ustawiony naprzeciwko kobiety, która tylko do połowy jest w stroju formalnym, w jednej ręce trzyma smartfon, a w drugiej kieliszek wina. Na stole udającym biurko (w mikroskopijnych i kosztujących absurdalne pieniądze mieszkaniach Nowego Jorku zwykle jest miejsce tylko na jeden stół, który pełni różne funkcje, włącznie z deską do prasowania) oprócz pudełka z jedzeniem na wynos walają się opakowania po lekarstwach. Można domniemywać, że oprócz suplementów diety (w pandemii zaczęliśmy kompulsywnie i głównie online dbać o zdrowie) są leki psychiatryczne. Zapotrzebowanie na nie stale wzrasta – w minionym roku o około siedem procent wzrosła sprzedaż leków antydepresyjnych. To znak czasu i jednocześnie prognostyk na przyszłość.

Okładka „New Yorkera” nie jest uniwersalna. Nie wszyscy pracują zdalnie. Podobnie jak nie każde wykonywane dzisiaj zajęcie wymaga używania komputera. Z powodu konsekwencji obostrzeń cierpią setki tysięcy ludzi, którzy nie piją wina w pracy, nie robią kompulsywnych zakupów ani nigdy w życiu nie byli u psychiatry. Ich problemy nie są jednak odległe od okładki amerykańskiego tygodnika, bo grafika Tomine’a mówi, a właściwie krzyczy o czymś znacznie bardziej istotnym niż tylko o kryzysie wielkomiejskiej codzienności – o tym, że powrotu do dawnego (niby nudnego, nie przez wszystkich lubianego, ale znanego) modelu życia nie będzie. W nową formułę – socjologowie zaczynają nazywać to nieco na wyrost „życie 2.0” – wejdziemy wszyscy, niezależnie od profesji, z somatycznym i cały czas niemożliwym do precyzyjnego oszacowania zestawem obciążeń psychicznych.

Życie w wersji beta

Trwa kolejny miesiąc ograniczeń i narastającej niepewności, co przyniosą następne tygodnie. Powoli się do tego ponurego stanu przyzwyczajamy. Okoliczności zewnętrzne, paradoksalnie, sprzyjają. Ponura zimowa aura, krótki dzień, nie nastraja do ekstremalnych działań. Wszyscy i tak raczej siedzieliby w domach. Właśnie to „raczej” ma istotne znaczenie. Nikt już chyba, włącznie z Adamem Niedzielskim, nie orientuje się, na którym etapie i na jakim poziomie ograniczeń się znajdujemy.

Dystans społeczny, samoizolacja, zamknięte miejsca, w których mogliśmy się spotykać, niezależnie od wieku, miejsca zamieszkania, upodobań i statusu ekonomicznego, stale i coraz bardziej radykalnie wpływają na to, kim jesteśmy, co myślimy i jak żyjemy.

Praca, o której mówi się najwięcej, bo pandemia (i to jedyny jej plus) uwyraźniła związek między gospodarką a zdrowiem, to nie jedyny problem do pilnego rozwiązania w perspektywie nie miesięcy, lecz lat. Jest również edukacja – i to właściwie na każdym poziomie. Zwłaszcza na samym początku, gdy młody człowiek socjalizuje się, wyrabia w sobie nawyki, postawy i konstruuje strategie radzenia sobie z zewnętrznymi problemami. Mało kto, niestety, zastanawia się nad luką nie tylko w sensie formalnej edukacji (zdalne nauczanie w szkole podstawowej to fikcja z punktu widzenia elementarnych założeń psychologii rozwojowej), ale przede wszystkim konsekwencji dla zdrowia psychicznego dzieci. Tak naprawdę cywilizacyjna luka w ich rozwoju poznawczym i społecznym nie zostanie nigdy wypełniona.

Pandemia kiedyś się skończy. Życie społeczne zostanie odmrożone. Szkoły będą znów otwarte. Ale wrócą do nich poranieni emocjonalnie ludzie, kompletnie nieprzygotowani na wysiłek, któremu będą musieli sprostać budując „nową normalność”. To sformułowanie jest jedną z wielu pułapek publicznego słownika czasów pandemii. Nowa normalność przedstawiana jest uparcie przez przedstawicieli władzy jako punkt dojścia – moment, w którym zniesione zostaną restrykcje i ograniczenia. Kłopot polega na tym, że życie w nowej normalności będzie rozwijać się z piętnem lęku, tęsknoty, bólu i tłumionych emocji czasów pandemii. Nie będzie to żaden karnawał, ale czas pracy nad rozwiązywaniem zadań, których zakresu i treści nikt dzisiaj nie jest w stanie przewidzieć.

Gdy wczesną wiosną zarządzono lockdown, w dramatycznej niepewności i lęku przed nieznanym (i niespodziewanym) zagrożeniem, nikt nie zastanawiał się nad możliwymi konsekwencjami pracy zdalnej. Brakowało wówczas środków ochrony osobistej, wiarygodnych testów, infrastruktury i kanałów komunikacji medycznej, więc wtedy mocno jeszcze teoretyczne konsekwencje dla równowagi psychicznej miały mniejsze znaczenie niż kwestia bezpieczeństwa zdrowotnego całej populacji i jednocześnie utrzymanie efektywności szpitali w obliczu bezprecedensowego zagrożenia. Ale gospodarka nie mogła się zatrzymać w oczekiwaniu na cudowne ustąpienie koronawirusa. Trzeba było spontanicznie zmienić model pracy. Delegowania, realizacji i weryfikacji zadań oraz komunikacji – niezależnie od branży. Jedni przyjęli to chwilowo z ulgą, bo można było pracować jednocześnie głaszcząc kota czy gotując obiad, inni z lękiem, gdy okazało się, że ich praca, wskutek zamknięcia gospodarki, traci rację bytu.

Fakt zmiany modelu pracy okazał się o wiele bardziej znaczący niż można było podejrzewać, bazując choćby na urzędowym optymizmie premiera i kolejnych – coraz bardziej nieporadnych – ministrów zdrowia. Jeszcze na przełomie lutego i marca większość z nas, niezależnie od specyfiki zajęcia, wychodziła do pracy. Na kilka godzin opuszczając mieszkanie, rodzinę i szczególną, bo zawsze osobistą konfigurację własnego ogniska domowego. Czasami przestrzeń domowa była szczęśliwa. Była miejscem ulgi, relaksu i ucieczki od zawodowych problemów. Zdarzało się jednak i tak, a pandemia tylko te dramaty zintensyfikowała, że dom stał się dojmującą i pozbawioną dróg ucieczki przestrzenią dramatu: samotności w związku, przemocy w rodzinie lub cierpienia w samotności.

Teraz jednak, bo faktyczne zamknięcie gospodarki ukrywane w potoku urzędniczych eufemizmów trwa cały czas, praca jest w nas. I ten pozornie mało znaczący fakt ujawnia swoje coraz bardziej bolesne konsekwencje, które w niedługim czasie przełożą się na, niezależne od COVID-19, kondycję somatyczną i fizyczną całej populacji. Nie tylko tych, którzy „pracują z domu”, lecz także tych, dzieci i starszych rodziców, którzy w tym doświadczeniu pośrednio uczestniczą.

Hiperpraca?

Na początku zmiana modelu pracy, która pociągnęła ze sobą konieczność przeformułowania stylu życia, miała charakter anegdoty. Jak sytuacja opowiedziana przez Marcina, czterdziestoletniego menedżera w jednej z finansowych korporacji, który swoim – dawnym – zwyczajem zwołał rutynowe zebranie zespołu, by podsumować tydzień. Nic szczególnego. Ale tylko pozornie. Po zalogowaniu do serwisu telekonferencyjnego o 9 rano Marcin czekał kilkanaście minut. Był zupełnie sam. Gdy skończył przeglądać notatki na tablecie, bo pod tym względem przejście na home office nic nie zmieniło w jego życiu, w końcu spojrzał w kalendarz. Była sobota. W dodatku wielkanocna. Kompletnie o tym zapomniał. Zanik typowego dla regularnego tygodnia pracy reżimu czasowego był pierwszym boleśnie odczuwalnym psychicznym i somatycznym (wieczne zmęczenie, problemy z cerą, podjadanie, bóle brzucha itd.) skutkami pandemii.

Regulowana skomplikowanymi przepisami praca (zarówno z perspektywy pracownika, jak i pracodawcy), która dotychczas była przede wszystkim źródłem utrzymania i ewentualnie satysfakcji, stała się hiperpracą – nowym i totalnym rejestrem rzeczywistości. Gdy praca zaczyna dominować, a pandemia ten postępujący proces radykalnie przyspieszyła i wzmocniła, inne formy aktywności, po prostu inne sfery życia, tracą swoje dotychczasowe znaczenie.

Bo praca jest teraz przy nas cały czas. Krzyczy z telefonu, wylewa się z komunikatorów i coraz bardziej wymagających aplikacji do pracy zdalnej. Praca woła też z ekranu komputera, który leży na kuchennym stole (bo dzieci uczą się zdalnie, a partnerka lub partner również pracują z domu) i nie chce nas opuścić ani na chwilę. Konsekwencją tego są – znów: tak charakterystyczne dla życia pod presją COVID-19 – lęk, frustracja, złość i nade wszystko nieustające napięcie, przed którymi nie ma ucieczki. Szef zadzwoni o 18, bo „przecież i tak jesteś w domu, więc możemy chwilę porozmawiać o projekcie”, a współpracownik będzie wysyłał maile w nocy, bo nie może spać i przez miesiące zamknięcia uznał ten stan nie tylko za normalny, ale też – uniwersalny i zobowiązujący dla innych.

Hiperpraca, jak każda patologia, nadwyręża instynkt samozachowawczy i odbiera resztki energii, które pochłania napięcie związane z pandemią. Organizm – ciało i umysł – muszą się bronić. Okładka „New Yorkera” celnie pokazuje sposoby obrony. Trudno powiedzieć, na ile są powszechne, choć dane na temat wzrostu spożycia alkoholu w 2020 roku, podobnie jak ilości wypisywanych recept na leki nasenne i przeciwlękowe budzą niepokój, który, niestety, niespecjalnie udziela się w Ministerstwie Zdrowia. Wszyscy zachowują się tak, jakby problem pandemii zaczynał się i kończył na wykresach i prognozach, których wartość kwestionuje wielu specjalistów i niezmordowany Michał Rogalski, 19-latek z Torunia, który razem z grupą zapaleńców zbiera i analizuje oficjalne dane dotyczące pandemii publikowane przez Ministerstwo Zdrowia.

Polityka (bez)nadziei

Na początku 2021 roku trzeba powiedzieć, że w chronicznym kryzysie wywołanym przez Covid-19 Mateusz Morawiecki i Adam Niedzielski popełniają wszystkie możliwe błędy – nie tylko na poziomie konkretnych decyzji, organizacji, ale przede wszystkim komunikacji i generalnej strategii na najbliższe miesiące i lata.

Trudno oczekiwać wyłącznie optymistycznych wiadomości. To byłoby naiwne i nieodpowiedzialne. Ale z drugiej strony – trzeba też zrozumieć coraz powszechniejszą apatię i poczucie beznadziei w obliczu chaotycznych i niestety również nieporadnych prób koordynacji walki z pandemią. Wątpliwości związane z raportowaniem danych o zakażeniach. Budowa szpitali tymczasowych wraz z ich niejasną organizacją i finansowaniem. Skrywające osobiste dramaty protesty kolejnych branż, zwłaszcza gastronomicznej, hotelarskiej i fitness, które ponoszą dramatyczne straty i pewnie w dotychczasowej formie, jeśli w ogóle, to nieprędko się odbudują. I wreszcie żółwie tempo (w porównaniu choćby do pozbawionego wsparcia i funduszy europejskich Izraela) szczepień i skandale ze szczepieniami celebrytów. Ta ostatnia sprawa dotyka kolejnego ważnego rejestru walki z pandemią. Zaufania.

W momencie bezprecedensowego kryzysu zarówno państwo i jego instytucje, jak i obywatele, potrzebują zaufania. Tymczasem fakt zaszczepienia w pierwszej kolejności znanych aktorów, szefowej medialnej korporacji czy byłego współwłaściciela jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych na pewno nie wpłynął pozytywnie na tych, którzy się wahali. Co więcej, utwierdził w przekonaniu tych wszystkich, którzy instytucjom ochrony zdrowia nie ufają, że mimo zagrożenia ze strony koronawirusa nic się nie zmieniło – znani i zamożni dalej mają przywileje, a pozostali muszą czekać na końcu kolejki. Egzaltowane słowa Krystyny Jandy, niejasne tłumaczenia rektora WUM, kontrole NFZ i groźne miny ministra zdrowia podczas konferencji niczego nie zmienią. Państwo znów zawiodło. Gdy nawet najwięksi krytycy rządów Prawa i Sprawiedliwości w konfrontacji z pozbawionym kontekstów ideologicznych zagrożeniem, oczekują siły – przedstawiciele rządu okazują wyłącznie niepewność i słabość. Nie daje to ani trochę nadziei w niepewnych, nieprzyjaznych i niepewnych czasach.

Łukasz Andrzejewski jest publicystą specjalizującym się w sprawach systemu ochrony zdrowia.

15.01.2021
Zobacz także
  • W pandemii rośnie znaczenie telemedycyny
  • W czasie pandemii 1/3 seniorów przerwała leczenie
  • Lekarzy za mało na pandemię
  • Pandemia wywołała większą liczbę zgonów niż te związane z koronawirusem
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta