×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Misja to praca od świtu do nocy

Sylwia Szparkowska
Kurier MP

– Częściej niż z zagrożeniem spotykamy się z bezsilnością. Na jednej z dróg czekała na nas kobieta z niemowlęciem, która zeszła z gór, by się z nami spotkać. Dziecko powinno trafić natychmiast do szpitala, ale dotarcie tam zajęłoby jej dwa dni – opowiada Ewa Piekarska, prezes Polskiej Misji Medycznej.

Ewa Piekarska, prezes PMM

Ewa Piekarska, prezes PMM. Fot. archiwum PMM

Sylwia Szaprkowska: Czy polscy lekarze jeżdżą jeszcze pomagać i leczyć w Afryce lub Azji? Zna Pani osoby, które z takiego sposobu wykonywania zawodu uczyniły swój sposób na życie?

Ewa Piekarska, prezes PMM: Oczywiście, sami organizujemy misje medyczne, w większości finansowane ze środków MSZ. Trudno jednak mówić o sposobie na życie: w większości wypadków, żeby organizować pomoc w którymś kraju afrykańskim czy azjatyckim, trzeba wygrać konkurs i wykazać, że organizacja dokłada do uzyskanych pieniędzy wkład własny. W naszym wypadku praca lekarzy czy innych profesjonalnych pracowników była do tej pory raczej wkładem własnym, osoba jadąca na misję pracuje na zasadzie wolontariatu, nie uzyskuje za to wynagrodzenia. Misje są długie, np. czterotygodniowe. Lekarz zostawia wtedy swoją pracę zawodową, rodzinę i poświęca wolny czas, by nieodpłatnie pracować w swojej dziedzinie.

I kto jedzie?

To zależy od kraju i programu działań. Często szukamy lekarzy specjalistów, np. chirurgów, pediatrów czy anestezjologów. Do Ugandy jechał np. specjalista chirurg. Ale już do Kenii czy na Madagaskar szukaliśmy młodych lekarzy. Chcemy udzielać pomocy m.in. w Birmie i o ile uda nam się uzyskać finansowanie, będziemy szukać lekarzy pediatrów, ginekologów, ale też położnych, bo projekt dotyczy opieki nad matką i dzieckiem.

Czym kierują się lekarze, położne czy pielęgniarki, które decydują się wyjechać na misję?

Na pewno nie jest to motywacja finansowa, i na pewno nie jest to sposób na spędzenie wolnego czasu. Tego wolnego czasu w praktyce prawie nie ma, misja jest z reguły organizowana w miejscu w, którym jest bardzo utrudniony dostęp do opieki zdrowotnej, albo jest ona dla pacjentów płatna. Zdarzało się więc, że przed przychodnią, do której przyjeżdżaliśmy na konsultacje, ustawiała się 250-osobowa kolejka – ludzie przychodzili częściowo z ciekawości, a częściowo dlatego, że była to jedyna szansa na darmową pomoc. Z reguły to ciężka praca, choć czasami na miejsce wcześniej jedzie zespół, który robi kwalifikacje do zabiegów lub wizyt. Gdy lekarz przyjeżdża na miejsce, już tylko operuje lub diagnozuje. Od świtu do nocy, często w ciężkich warunkach bytowych i sanitarnych.

Dr Przemysław Lipiński, chirurg ogólny, Papua-Nowa Gwinea

Dr Przemysław Lipiński, chirurg ogólny, Papua-Nowa Gwinea 2015. Fot. archiwum PMM

Kto więc się zgłasza?

Osoby, w których od początku studiów medycznych to drzemało, interesują się innymi kulturami, chcą poznać inne zwyczaje.

W jakich krajach organizują Państwo misje?

Od początku naszej działalności było ich bardzo dużo. W ostatnich latach polscy lekarze jeździli do Ugandy, Zambii, Czadu, na Madagaskar, prowadziliśmy pilotażowy projekt w Papui-Nowej Gwinei... W Ugandzie mamy stałe misje – to znaczy, że w ramach pomocy doposażamy punkt medyczny lub szpital, prowadzimy szkolenia. Naszym celem jest z jednej stronie dostarczenie sprzętu, z drugiej –zapewnienie, że lokalny personel będzie go prawidłowo używał, gdy nasza misja się zakończy.

To jest problem?

W wielu krajach widzieliśmy, że nasi poprzednicy udzielający pomocy kupowali drogi sprzęt, który stał potem nieużywany. To marnowanie pieniędzy.

Zdarza się, że w jednym miejscu pracuje kilka ekip pomocowych, a w innym nikt?

Przy trwających dłużej projektach taka sytuacja jest niedopuszczalna, musimy już na etapie pisania wniosku o dotację dokładnie znać sytuację na miejscu. To, czy na miejscu już ktoś inny i czy nasza pomoc jest naprawdę potrzebna, wiemy od lokalnych partnerów. Czasem sami robimy rozpoznanie, są też organizowane specjalne fora dla instytucji pomocowych, bierzemy też udział w szkoleniach dla organizacji pomocowych. A na miejscu nie ma konkurencji, jest współpraca.

Wygrali też Państwo konkurs MSZ na pomoc uchodźcom z Syrii i Iraku.

Tak, pracujemy zarówno w irackim Kurdystanie, jak w Libanie. Ale na te misje polscy lekarze nie jeżdżą. Istnieje lokalna sieć pomocy, bardziej efektywnie jest ją wesprzeć, opierając się na lokalnym, doświadczonym personelu.

Dr Przemysław Lipiński (l), chirurg ogólny, Papua-Nowa Gwinea

Dr Przemysław Lipiński (l), chirurg ogólny, Papua-Nowa Gwinea 2015. Fot. archiwum PMM

Chodzi o uwarunkowania kulturowe?

Też, ale przede wszystkim o organizację pracy. Polskie projekty są prowadzone najczęściej od marca do grudnia, tymczasem pomoc medyczna jest potrzebna stale. Lokalni lekarze znają język i uwarunkowania kulturowe. Dlatego warto raczej wspomóc lokalne organizacje w udzielaniu pomocy, niż je w tym wyręczać. One są dość dobrze zorganizowane, dysponują wykształconym personelem. Dotyczy to zresztą też innych misji. W wielu miejscach polscy lekarze musieliby uzyskać prawo wykonywania zawodu na miejscu, by podjąć się czynności medycznych. To bardzo kłopotliwa procedura i niepotrzebna, skoro te zadania można powierzyć lekarzom na miejscu.

Których krajów to dotyczy?

Bardzo wielu. Np. w Ugandzie czy Papui-Nowej Gwinei za pracę bez pozwolenia grożą poważne kary. A uzyskanie pozwolenia – jak to się elegancko określa – jest procesem zagrożonym korupcją.

Czy zdarza się, że miejscowa kultura utrudnia prowadzenie czynności medycznych? Spotkała się Pani z takimi sytuacjami?

Bywa bardzo różnie. W Ugandzie czy Papui nie ma problemu, by lekarz mężczyzna operował kobietę. Problemem bywa język, w wielu miejscach ludy czy narody mają trudności, by się ze sobą porozumieć nawet z lokalnym personelem, a co dopiero z cudzoziemcami. W wielu krajach jest problem z organizacją opieki zdrowotnej: np. w Papui Nowej-Gwinei sprawuje ją nie lekarz czy pielęgniarka, ale tzw. health Wolker, czyli osoba po dwuletniej szkole. Umie ona zszyć prostą ranę, wyleczyć zakażenie górnych dróg oddechowych, usunąć szwy. W bardziej skomplikowanych sprawach pacjent musi udać się do szpitala. Pracujemy z tymi osobami, bo to do nich trzeba dotrzeć z informacjami o prawidłowej sterylizacji czy zachowaniu higieny podczas zabiegów. To one też prowadzą edukację zdrowotną, powinny odpowiadać za lepszą organizację szczepień dla dzieci.

Anna Żądło, ratownik medyczny, Kenia 2015

Anna Żądło, ratownik medyczny, Kenia 2015. Fot. archiwum PMM

W takim kraju jak Papua-Nowa Gwinea trzeba mierzyć się ze szczególnymi zagrożeniami?

Jadąc, każdy wyobraża sobie, że będzie musiał radzić sobie z ukąszeniami węży czy pająków, a rzeczywistość jest zupełnie inna. Podstawowym problemem często jest gruźlica, choroby górnych dróg oddechowych, przemoc domowa i w ogóle przemoc – podstawowym narzędziem pracy jest w tych krajach maczeta i nie ma problemu, by jej użyć w czasie sporu.

Bywa niebezpiecznie?

Akurat lekarze nie są narażeni na niebezpieczeństwo. Częściej niż z zagrożeniem spotykamy się z bezsilnością. Na jednej z dróg czekała na nas kobieta z niemowlęciem, która zeszła z gór, by się z nami spotkać. Dziecko powinno trafić natychmiast do szpitala, ale dotarcie tam zajęłoby jej dwa dni. Poniosłaby ogromne koszty, a pewnie i tak by nie zdążyła. We wszystkich tych krajach jest ogromna śmiertelność dzieci, głównie na zapalenie płuc czy z powodu biegunek i finalnie odwodnienia. My możemy pomóc tylko w pewnym stopniu.

Jest dostęp do leków?

W wielu miejscach leki są dostarczane raz na miesiąc, dwa, a starczają na dwa tygodnie. Nie jest zresztą oczywiste, że nam jako organizacji zagranicznej wolno kupić leki – z reguły musi to zrobić ośrodek zdrowia. Zdarza się, że leki, którymi dysponuje, są zupełnie odmienne od tych, których polscy lekarze używają w swojej praktyce – dotyczy to np. sposobu podawania anestetyków.

Jest jeszcze jeden poważny problem, o którym się w ogóle nie mówi. W krajach, w których poważnym problemem jest gruźlica, np. w Mauretanii, Ugandzie czy Kenii, rządy otrzymują od organizacji pomocowych lub same kupują ogromne ilości antybiotyków i to tych o najszerszym spektrum działania. I te antybiotyki są aplikowane bez żadnego umiaru i bez dbania o to, by pacjent, który je bierze, skończył całą antybiotykoterapię. Leki są więc porzucane po dwóch – trzech dniach, a gdy choroba wraca, brane ponownie. Nawet w Polsce przerywanie antybiotykoterapii to ogromny problem, ale w Afryce jest on rozpowszechniony na gigantyczną skalę. Moim zdaniem szczepy bakterii antybiotykoopornych powstaną właśnie tam, gdzie tak gospodaruje się lekami.

Zastraszające...

Tak, w klasycznej pomocy rozwojowej funkcjonuje powiedzenie, że łatwiej jest wybudować szpital niż przekonać ludzi do mycia rąk. I to jest właśnie taki przypadek.

Czy w tych krajach działają lokalni szamani lub znachorzy, którzy zastępują służbę zdrowia? Próbujecie Państwo z nimi współpracować?

To się zdarza. Szamani z reguły działają w Ugandzie, staraliśmy się z nimi umówić i porozumieć – choćby po to, by nie odstraszali ludzi i nie namawiali ich do rezygnacji z udzielanej przez nas pomocy. Czasem stosują lokalne zioła i metody, które faktycznie mają znaczenie dla zdrowia, ale czasem proponują np. na ukąszenie węża przyłożenie czarnego kamienia, który „wysysa jad”.

Często to sprawa nie tyle lokalnych wierzeń, co rozwiązań, które wprowadzał rząd na danym terenie, a potem je z jakiegoś powodu porzucił. Na przykład w Ugandzie przeszkolono w swoim czasie dużą liczbę akuszerek, potem ze względu na zagrożenie transmisją wirusa HIV w czasie porodu zakazano im praktyki w wioskach i rząd stara się, by wszystkie dzieci rodziły się w szpitalu. W warunkach szpitalnych łatwiej zapobiec zakażaniu. Ale w praktyce wciąż wiele kobiet rodzi dzieci w domach, z pomocą akuszerek. Staraliśmy się pracować z tymi osobami, choć ze względu na niejasną sytuację swojego zawodu, podchodziły one do całej sprawy bardzo nieufnie.

Dlaczego więc warto z nimi pracować?

Musimy odpowiadać na prawdziwe problemy. Taka akuszerka – nieważne, na jakich zasadach pracuje – może przekonać kobietę by poszła z dzieckiem wykonać bilans zdrowia, by dziecko zostało zaszczepione. Choćby dlatego, że przy tej okazji dostanie darmową moskitierę, a to wciąż podstawowa metoda walki z malarią i chorobami przenoszonymi przez insekty.

Rozmawiała Sylwia Szparkowska

Ewa Piekarska jest prezesem zarządu Stowarzyszenia Polska Misja Medyczna. Absolwentka Zdrowia Publicznego i „Akademii Młodych Dyplomatów”. Wolontariuszka PMM od 2004r. a od marca 2013r. prezes. Koordynator projektów m.in. w Afganistanie, Czadzie, Gruzji, Indiach i na Ukrainie. W zakresie edukacji zdrowotnej i jako koordynator miała okazję pracować i zdobyć doświadczenie w Angoli, Kenii, Mauretanii, Serbii, Papui Nowej Gwinei, Turcji i Ugandzie. W kręgu jej zainteresowań zawodowych znajdują się przede wszystkim epidemiologa chorób zakaźnych oraz organizacja systemu opieki zdrowotnej, w szczególności dotyczącej matek i dzieci do 5 r.ż. w krajach rozwijających się.

Więcej o działalności Polskiej Misji Medycznej

Anna Siedlik, położna i instrumentariuszka, Uganda

Anna Siedlik, położna i instrumentariuszka, Uganda 2015. Fot. archiwum PMM

11.03.2016
Zobacz także
  • Przebudzenie Mocy, czyli Misja Medyczna do Paragwaju
  • Dziennik okulisty z leczenia w Afryce, cz. 2
  • Studenci z Poznania chcą leczyć w Afryce
  • Lekarze z Krakowa ruszają z misją do Kamerunu
  • Dziennik okulisty z leczenia w Afryce
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta