Jak cytować: Bas A.: Tęsknota, żal i złudzenia. Med. Prakt. Psychiatria, 2017; 6: 1–2
Fot. pixabay.com
Lubię małe miasteczka. W przeciwieństwie do Andrzeja Bursy – nie będę go więc cytować. Zresztą nie wiem, czy w ogóle wypada przypominać ostatnie trzy wersy jego wiersza tak radykalnie wyrażające zdanie poety na temat niewielkich miejscowości. Eufemistycznie rzecz ujmując, uznawał je za mało interesujące. Miał do tego prawo. Geografia humanistyczna, młoda dziedzina nauki, koncentruje się na badaniu środowiska człowieka, korzystając z wiedzy dostarczanej przez antropologię, socjologię, psychologię, historię, literaturoznawstwo i kulturoznawstwo. Pionierem tego rodzaju badań geograficznych był chiński uczony Yi-Fu Tuan, autor dzieła zatytułowanego „Przestrzeń i miejsce”.
„Zamknięta i uczłowieczona przestrzeń staje się miejscem. W porównaniu z przestrzenią miejsce jest spokojnym centrum ustalonych wartości. Istotom ludzkim potrzebne jest zarówno miejsce, jak i przestrzeń. Życie człowieka jest dialektycznym ruchem między bezpiecznym schronieniem a przygodą, przywiązaniem a wolnością. W otwartej przestrzeni można intensywnie odczuć walory miejsca, a w samotności zacisznego miejsca ogrom rozciągającej się poza nim przestrzeni staje się dojmujący”.1
Miejsce też kiedyś było przestrzenią, dopóki nie pojawił się człowiek. Spojrzał i zgodnie ze strukturą swojego ciała dokonał zróżnicowania: przód-tył, prawo-lewo, góra-dół. Zbudował dom, zapisał radosne lub straszne opowieści, nazwał gatunki kwiatów i drzew. Oswoił przestrzeń. Małe miasteczko jest miejscem idealnym. Nie potrzeba planu, mapy, kompasu. Mapa już istnieje, mapa intuicyjna. Myślimy „miasteczko” i oto pojawia się przed nami obraz. Wszystko jedno, z której strony wjedziemy, dotrzemy do kwadratowego rynku. Kocie łby i klomby. Na środku, przy odrobinie szczęścia, odnajdzie się ratusz, nieduży, z zegarem. Domy ustawione w czworobok, niewysokie, ze stromymi dachami i niewielkimi oknami. Apteka, parę sklepów, piekarnia, może lodziarnia. Tuż za rynkiem kościół i nieduży, cienisty cmentarz na wzgórzu. W jednej z bocznych ulic zniszczona synagoga. Nie wolno zapomnieć o rzece, jest niezbędna. Cienka, niebieska linia na mapie. Wieczory ciągną się bez końca, a poranki są raczej chłodne. Nie ma tramwajów ani miejskich autobusów. Wszędzie można dotrzeć pieszo. Jest fryzjer damski i fryzjer męski, a trwała ondulacja ma lekko fioletowy odcień. We wtorek targ. Świeże jagody, garnki z Olkusza, legginsy made in China. Wieczorem okna połyskują niebieską poświatą telewizorów.
Chodzi się nad rzekę,
milczy się na rynku,
w krzakach bzu się czeka,
pachnie się landrynką,
je się żółte lody,
włóczy się pod lasem,
wchodzi się do wody,
czas się dłuży czasem.
(Agnieszka Osiecka „Miłość na prowincji”)
„Czas się dłuży czasem”. Tak nam się wydaje,
kiedy na krótko, tylko przejazdem, przez przypadek
znajdziemy się w małym miasteczku. „Jakby
czas stanął w miejscu”. To pragnienie, by istniały
takie miejsca, gdzie czas „nie ucieka”, lecz zatrzymuje
się, gdzie wszystko mimo upływu lat pozostaje
na swoim miejscu. Ratusz na środku, piekarnia
na rogu, ławka przed domem, bzy w ogrodzie.
Wyniki przeprowadzanych badań skojarzeń dotyczących
prowincji i metropolii są mało zaskakujące.
Prowincja kojarzy się ze spokojem, ciszą,
czystym powietrzem, przyrodą, nudą, brakiem perspektyw. Metropolia z tłumem, zanieczyszczonym
powietrzem, hałasem, kulturą, licznymi
możliwościami. Prowincjusz to człowiek spokojny,
miły, otwarty, nieprzywiązujący wagi do ubrania, a mieszkaniec wielkiego miasta jest nerwowy,
zarozumiały, obojętny, wyzywający, elegancki.
Żywimy się stereotypami; wystarczą. W mieście
tak wiele się dzieje, każdego dnia coś nowego się
wydarza, ciągle coś nas zaskakuje, kolejne szanse,
nieograniczone możliwości. Zacierająca się
granica między dniem a nocą. Nigdy niegasnące
światła i nigdy niecichnące ulice. Zamęt i zgiełk. I tak łatwo uwierzyć, że dzieje się coś niezwykle
istotnego, czego absolutnie nie wolno przegapić.
Czy naprawdę codziennie przydarza nam się coś
wyjątkowego?
Jak napisał krakowski klasyk, Grzegorz Turnau:
Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum,
wódka w parku wypita albo zachód słońca,
lecz pamiętaj: naprawdę nie dzieje się nic
i nie stanie się nic – aż do końca.
(Grzegorz Turnau „Naprawdę nie dzieje się nic”)
Może tak jest, że w małych miasteczkach – wyrwani z wielkomiejskiej codzienności – zmuszeni zostajemy do refleksji, co często prowadzi to do zaskakujących i rozczarowujących wniosków na temat naszej egzystencji. Po co, dlaczego, z kim, dokąd? I ten ryneczek z fontanną lub studnią, z fryzjerem męskim i fryzjerem damskim, jawi się jako niespodziewana szansa, żeby porzucić, zostawić za sobą, wyjechać, zniknąć. Wstawać o świcie, napisać powieść, przemyśleć życie, zacząć malować, piec chleb, pić nalewkę i podziwiać zachody słońca. Tęsknota za prowincją, oczywiście tą idealizowaną, wydumaną i nieistniejącą w rzeczywistości, jest częścią nas. Centrum zawsze widzi w prowincji głównie miejsce wypoczynku i ucieczki, gdzie wszystko jest uporządkowane i przewidywalne. Sielski obrazek w pogodnych barwach.
„Gdziekolwiek człowiek by się nie znalazł, zawsze nosi ze sobą granice swojego powiatu” – powiedział Sławomir Mrożek. Tego powiatu nie musimy pojmować w sposób dosłowny. W tym kontekście różnica między Bobową a Berlinem tak naprawdę nie istnieje. Chodzi o potrzebę odnalezienia okolicy rozpoznawalnej jako nasza, oswojona. Z jednej strony mamy do czynienia z umiejętnością nawigacji w rzeczywistej przestrzeni. Z drugiej z czymś, co jest instynktowną mapą tego jedynego, wyjątkowego miejsca, tworzoną i przechowywaną w naszej podświadomości. Topografia i ludzka kultura są nierozdzielne. Kiedy człowiek uczynił pierwszy krok, wskazał ręką odległe drzewo, było to jednoznaczne z początkiem opisywania przestrzeni, szkicowania mapy. Pamięć ma swoją topografię, która nie składa się wyłącznie z współrzędnych geograficznych i punktów orientacyjnych, lecz stanowi zapis wrażenia, wspomnienia i emocji. Przechowuję więc tę niedużą i nieskomplikowaną mapę małego miasteczka, gdzie łagodne wzgórza, rzeka, ściana lasu otaczają nieduże domy zgrupowane wokół rynku. Wzdłuż wąskich uliczek ciągną się ogrody, a koty wylegują się w popołudniowym słońcu. I tak przyjemnie wyobrazić sobie siebie jako bohatera tej opowieści rozgrywającej się w pejzażu między ratuszem a cukiernią, poranną kawą i wieczorną nalewką. Są jednak jeszcze inne opowieści. O wielkich miastach wypełnionych barwnym i wielojęzycznym zgiełkiem. O ciągnących się bez końca ulicach, gdzie za każdym rogiem oczekuje nas coś nowego i zaskakującego, gdzie ludzie pędzą przed siebie i ma się ochotę włączyć się w ten tłum i zapomnieć o poszukiwaniu sensu istnienia i przestać zadawać sobie pytania o absolut. Aż do następnego razu, kiedy znowu zatęsknimy za małym miasteczkiem.
„I jeszcze o tęsknocie. Nie lekceważmy tęsknoty.
Czy nie to w nas jest najsilniejsze? Ostatecznie co
ze wszystkiego zostaje, to tylko tęsknota (i zmęczenie).
Tęsknota bez kierunku, bez przedmiotu
nawet, samo sedno tęsknoty.
Prowincja jest szkołą tęsknoty. Najlepszą i nigdy
niezapomnianą”.2
(Sławomir Mrożek).
Piśmiennictwo:
1. Tuan Y.-F.: Przestrzeń i miejsce. Warszawa, 1987 (tłum. A. Morawińska)2. Mrożek S.: Małe listy. Kraków, 1982