×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Z brudem przez wieki

Agnieszka Bukowczan-Rzeszut
specjalnie dla mp.pl

Opowieść o higienie, pielęgnacji i makijażu sięga początków ludzkości. Myli się jednak ten, kto sądzi, że z każdą kolejną epoką ludzie byli coraz bardziej świadomi dobrodziejstw mydła i wody.

Hubert Robert (1733–1808), Starożytne ruiny używane jako łaźnie publiczne, 1798, via Wikimedia Commons

Sybaryta na nocniku

Higiena codzienna w starożytnej Grecji ograniczała się do dość powierzchownych zabiegów poza gruntownym szorowaniem się otrębami, popiołem lub pumeksem przed wieczornym posiłkiem, co praktykował nawet uznawany za niechluja Sokrates. Hygieinos, czyli po grecku „zdrowy”, oznaczało dla Greków coś więcej niż tylko dbający o czystość ciała. Zdrowie to tężyzna i sprawność fizyczna, o którą dbano w gimnazjonach, a łaźnie służyły głównie temu, by chłodną wodą (ciepła, jak wierzono, osłabia) spłukać pot, piach i oliwę. Polegiwanie w gorącej kąpieli praktykowali wyłącznie sybaryci – kochający luksus mieszkańcy miasta Sybaris z południowo-wschodniej Italii, którym przypisuje się wynalezienie łyżki stołowej, nocnika oraz łaźni parowej, która tak bulwersowała ówczesnych.

Rzymianie mieli już bowiem do prywatnych lub publicznych łaźni nieco inne podejście, traktując je jako centra rozrywki i życia towarzyskiego. Płatnych łaźni publicznych Agryppa naliczył aż 170, a sam władca wzniósł dla uświetnienia swych rządów wspaniałe termy, do których wstęp był wolny. Zapoczątkował niepisaną tradycję wśród kolejnych cesarzy, którzy budowali łaźnie dla zyskania przychylności ludu. W luksusowych przybytkach wzniesionych za czasów Nerona, Tytusa, Trajana, Dioklecjana czy Karakalli, które mogły pomieścić półtora tysiąca osób, znajdowały się także sale gimnastyczne i boiska, ogrody, biblioteki, kuchnie czy starożytne spa.

Na nadmiar atrakcji narzekał choćby Seneka, dla którego w termach było za głośno, a wrzaski „sprzedawców kiełbas i ciastek” przeszkadzały mu w zażywaniu kąpieli czy rozmowie. U schyłku imperium w samym Rzymie było piętnaście term i ponad 800 kąpielisk publicznych, w których zażywano ochoczo wszelkich znanych ludzkości rozkoszy zmysłowych. Na Termach Podmiejskich w Herkulanum zachowało się graffiti z I w. n.e., zgodnie z którym „byli tu dwaj kompani i trafiwszy na potwornego łaziebnego imieniem Epafroditus, w sam czas wyrzucili go na zbity pysk na bruk”, a potem „z największą rozkoszą strwonili 105 i pół sestercji” na prostytutki. Z kolei na ścianach term pompejańskich z tego samego okresu można do dziś oglądać sprośne freski, przedstawiające klientów kopulujących z prostytutkami.

Wieki czyste

Autor XIII-wiecznej „Powieści o Róży” tak opisywał Eden: „Tam właśnie przyjaciele moi pójdą, aby bawić się i tańczyć (...), grać w kości, w szachy i karty; tam spotykają się młodzi chłopcy i dziewczęta, przechadzają po łąkach i ogrodach, a później społem spieszą do łaźni, gdzie kąpią się razem, w wieńcach z kwiatów na głowach”. Wbrew temu, co możemy dziś sądzić o wiekach średnich, łaźnie były wówczas stałym elementem miejskiej codzienności i nie ograniczano się jedynie do odmakania w ciepłej wodzie – myto się ługiem, później także mydłem. Najzamożniejszych stać było na „pokoje kąpielowe”, które przypominały nieco współczesne salony spa. Kąpali się regularnie także mieszczanie: w XIV wieku mieszkańcy Krakowa mogli korzystać z 12 łaźni miejskich i prywatnych, które otwierano po wschodzie słońca, a gdy kąpiele były już zagrzane i gotowe, służba biegała po mieście, waląc w miedziane miednice i wykrzykując: „Wzywam cię, panie, do łaźni, zwierzając tobie w przyjaźni, że nasza gorąca woda zdrowia na pewno ci doda!”.

Albrecht Durer, Kąpiel kobiet, 1496, via Wikimedia Commons

Popularna była praktyka pakowania przybywającego z daleka gościa do balii, dobrze widziane było zaprosić do łaźni rzemieślnika, służącego czy robotnika w ramach napiwku czy premii. Jeśli kogoś było stać, mógł w testamencie zapisać darmowe wizyty w łaźni dla biedoty, co też uczynili w 1440 roku zamożni krakowianie Katarzyna i Henil, przeznaczając dziewięć kąpieli tygodniowo dla ubogich krakowian. Do osób, których za żadne pieniądze łaziebnik by nie wpuścił do swojego przybytku, należeli włóczędzy, prostytutki i trędowaci.

Mieszczanie regularne wizyty w łaźni traktowali bez zbędnej pruderii. Oddajmy głos ówczesnemu komentatorowi, który relacjonował zupełnie bez zdziwienia: „Ileż to razy wybiega ojciec na ulicę goły, w samych tylko gatkach, i biegnie tak wąskimi uliczkami do łaźni razem ze swoją nagą żoną i nagimi dziećmi”. Podobne spacery urządzały sobie niewinne panny – „zupełnie obnażone, albo z ręcznikiem osłaniającym je tylko z przodu. Nogi mają obnażone, dłonią zaś, jak przystało, zasłaniają tyłek i tak w samo południe biegną długimi uliczkami z domu do łaźni”.

Brud, smród i Wersal

Epoka czystości skończyła się wraz z końcem średniowiecza, kiedy to za jeden z czynników ułatwiający ekspansję epidemii dżumy medycy uznali gorące kąpiele. Pogląd o szkodliwym wpływie kąpieli na zdrowie utrzymywał się przez kolejne trzy stulecia, a mieszkańcy cywilizowanej Europy przeszli nad brudnym ciałem, smrodem i pasożytami do porządku dziennego. W 1526 roku Erazm z Rotterdamu ubolewał, że jeszcze ćwierć wieku wcześniej łaźnie publiczne były bardzo modne w Brabancji: „Dziś już ich nie ma, nowa dżuma nauczyła nas obchodzić się bez nich”.

Kolejne wieki przyniosły wyjątkową dbałość o aparycję przy jednoczesnym całkowitym zaniedbaniu podstaw higieny. Zamiast się myć zmieniano bieliznę, smród maskowano perfumami, pchły i wszy roiły się we włosach (własnych bądź perukach). „Pchła (...) nie oszczędza nikogo – ani króla, ani papieża” – pisano, nie wiążąc przy tym obecności pasożytów z brakiem codziennej higieny. Uważano raczej, że wychodzą one z wnętrza organizmu wskutek działania tzw. humorów, tak jak za świerzb u niemowląt obwiniano złej jakości mleko mamek, które „psuło się w żołądku” i wydzielało „złe soki”. Analogicznie z wszami nie walczono, gdyż wyciągały „zepsutą krew”, podobnie jak nie walczono z ciemieniuchą u niemowląt, uznając ją za formę ochrony delikatnej główki i odżywkę dla rosnących włosków.

W epoce renesansu kobiety upiększały się na różne sposoby, niekoniecznie uciekając się do wody i mydła. Jak pisze Umberto Eco w „Historii piękna”: „Kobieta renesansowa używała kosmetyków, a szczególną uwagę poświęcała włosom (była to sztuka szczególnie wyrafinowana w Wenecji), farbując je na blond, nieraz w odcieniu rudym. Jej ciało stworzone było do tego, aby podkreślały je dzieła sztuki złotniczej, które również były stworzone według kanonów harmonii, proporcji i decorum”.

Jeśli była to Polka, można było oczekiwać, że pod biżuterią i sukniami kryje się w miarę czyste ciało. Nasi przodkowie zażywali kąpieli znacznie częściej i chętniej niż sąsiedzi z krajów Zachodu, na czele z władcami. Nie leżeli już w łaźni tyle, co w średniowieczu, ale wody i mydła zdecydowanie się nie bali. Jan Kazimierz podczas wyprawy na Moskwę żalił się żonie, że nie może cieszyć się wygodami, do jakich przywykł w pałacu, a Jan III Sobieski w „gabinecie wannę miał i tam obiad jadł z żoną”.

Sto lat przed nimi słynąca z urody i dbająca o swój wygląd, posiadająca jedwabne szmatki do czyszczenia i polerowania zębów oraz złote wykałaczki, słynąca z nienagannego makijażu i fryzury królowa angielska Elżbieta I kąpała się raz w miesiącu, przy czym zaznaczała, że robi to „niezależnie od tego, czy to koniecznie, czy nie”. Jej następca, Jakub I Stuart, ponoć nie mył się wcale, zaś panujący w tym czasie we Francji Henryk IV, mąż słynnej Margot, słynął z tego, że roztaczał wokół siebie niewypowiedziany fetor (być może dlatego księżniczka nie była w stanie dobyć z siebie głosu, zapytana o chęć poślubienia go). Ową właściwość odziedziczył jego syn Ludwik XIII, który po raz pierwszy w życiu dostąpił zaszczytu kąpieli w wieku lat siedmiu, a w dorosłym życiu chwalił się, że śmierdzi, bo „ma to po ojcu”.


Philippe de Champaigne, portret Ludwika XIII, 1655, via Wikimedia Commons

A co, jeśli ktoś kąpać się akurat lubił i nie chciał z niej rezygnować? Wystarczyło skorzystać z metody Francisa Bacona, angielskiego filozofa żyjącego na przełomie XVI i XVII w. Wymyślił on, jak ograniczyć przenikanie waporów i innych miazmatów do ciała. Najpierw należało zabezpieczyć skórę oliwą i balsamem. Potem można było w kąpieli siedzieć nawet dwie godziny. Po wyjściu owijano się nawoskowanym suknem impregnowanym substancjami, które miały zamknąć pory i zahartować „rozmiękczone” i osłabione wodą ciało. Mikstura zawierała m.in. mirrę czy szafran, więc na pewno nie każdy mógł sobie na takie luksusy pozwolić. Chodzono w takim zawoju przez kolejną dobę, a po zdjęciu go nacierano ciało ostatnią warstwą oliwy, szafranu i soli.

Bliższa ciału koszula niż mydło

We francuskich poradnikach savoir vivre’u doby renesansu jednym głosem przestrzegano przed kąpielą, nakazując myć jedynie ręce, twarz, opcjonalnie głowę i włosy – a to wszystko raczej w trosce o dobre maniery niż własne zdrowie. Z włosami należało uważać, bo można było nabawić się migren i bólu zębów, więc zamiast groźnej wody lepiej było użyć prażonych otrębów lub pudru. Z takich zaleceń korzystano do połowy XVIII w., potem lista wydłużyła się o stopy, a kolejne części ciała dołączyły dopiero w wieku XIX.

Skoro myto się tak oszczędnie, nietrudno się dziwić, że na dworze francuskim smród był na porządku dziennym, co jednak nie znaczy, że nikomu nie przeszkadzał. Król Słońce, syn śmierdzącego Ludwika XIII i wnuk śmierdzącego Henryka z Nawarry, nie tylko obficie się pocił (przez to trzy razy dziennie zmieniał koszulę, uchodząc przez to w oczach dworzan za pedanta), ale miał ponoć tak nieprzyjemną woń z ust, że nie mogła jej ścierpieć nawet jego metresa, słynna madame de Montespan. Gdy na polecenie medyków król trafił pewnego razu do wanny w ramach terapii drgawek i napadów wściekłości, tak źle zniósł kąpiel, że aż rozbolała go głowa. Zabieg przerwano i do końca życia królowi nie było już po drodze z kąpielą, a poranna toaleta ograniczała się do wycierania potu, zmiany koszuli i ochlapania dłoni w wodzie zmieszanej z winnym spirytusem. Co ciekawe, choć król sam śmierdział, to nos miał wrażliwy, skoro elegancka i wyperfumowana do granic możliwości madame de Montespan nieznośnie śmierdziała Ludwikowi, jakby nie było, ojcu swoich siedmiorga dzieci. Księżna Elżbieta Szarlotta zwana Liselottą, bratowa Ludwika XIV, uznawała królewską metresę za flejtucha, za to pochlebnie wypowiadała się o poznanym w 1705 roku filozofie Leibnizu, o którym pisała: „To prawdziwa rzadkość spotkać naukowca, który jest czysty, nie śmierdzi i ma poczucie humoru”. Zresztą sam Wersal był miejscem brudnym i śmierdzącym, bo jego mieszkańcy załatwiali się, gdzie popadnie. Król Słońce dopiero pod koniec rządów wydał rozkaz, by raz w tygodniu usuwać z pałacu fekalia.

W epoce, w której symbolem czystości była czysta bielizna zakładana na brudne ciało, niewielu miewało złudzenia co do tego, co kryje się pod spodem. Już w XVIII wieku elementy bielizny (oczywiście odpowiednio dobrej jakości i kosztownej) dumnie wyzierały z rękawów, zza kołnierzy czy znad dekoltów sukien, świadcząc o dobrym urodzeniu i czystości właścicieli. W czasach Casanovy od arystokracji zamiast codziennego mycia ciała wymagano codziennej zmiany bielizny, czym rzecz jasna zajmowała się służba. W ówczesnych podręcznikach kierowanych do służby nie znajdziemy jednak obszernych fragmentów na temat toalety jaśniepaństwa – wystarczyło, jeśli pokojówka lub pokojowiec potrafili przygotować kąpiel do wymoczenia nóg i sporządzić pastę do czyszczenia rąk. Rezygnacja z tego minimum codziennej toalety niosła za sobą wyższe pobudki – Izabela, córka Filipa II, zyskała uwielbienie poddanych, gdy w 1601 roku ślubowała nie zmieniać koszuli do czasu trwania oblężenia Ostendy – trzy lata, trzy miesiące i trzynaście dni. Przez ten okres jej bielizna zmieniła kolor na płowobrązowy.

Z drugiej strony były regiony, gdzie szacunek do kąpieli i upodobanie do łaźni publicznych trzymało się mocno nawet w najbrudniejszych okresach historii, vide kraje niemieckojęzyczne, w których łaźnie oparły się nie tylko dżumie i kile, ale przetrwały nawet wojnę trzydziestoletnią. W krajach zachodnich, na czele z brudną Francją, zwykła domowa kąpiel była okolicznością nadzwyczajną i potężnym ryzykiem dla zdrowia. Nic więc dziwnego, że w czasach Wazów posłowie i przybysze z krajów Zachodu byli w szoku, że w Polsce maluchy do drugiego życia kąpie się dwa razy dziennie, a starsze dzieci każdego ranka samodzielnie myły buzię i szyję zimną wodą. U nich jedynym miejscem, gdzie można było korzystać z dobrodziejstw kąpieli bez ryzyka, były aprobowane przez medyków i modne wśród najbogatszych uzdrowiska. Paradoksalnie to one pomogły przełamać lęk przed higieną i otworzyły nowy rozdział w historii czystości.

Angielskie miejsca i śląskie prysznice

Jako pierwsi modę na toalety wewnątrz budynku wprowadzili Anglicy; przejęli ją Francuzi, określając je mianem lieu a l'anglaise, czyli „angielskie miejsca”. W drugiej połowie XVII wieku to Wyspiarze celowali w nowinkach. Wersal długo tonął w brudzie – dopiero Ludwik XV wraz ze swoją metresą, panią de Pompadour, zaczęli czynić użytek z pokojów kąpielowych, ustępów i bidetów.

Jeśli prześledzić malowane na przestrzeni lat portrety, można dostrzec także dużą zmianę w prezencji ostatniej królowej Francuzów. U schyłku rządów Maria Antonina, latami nie pokazująca się publicznie bez mierzącej 1,2 m peruki z kokiem, często pozuje w rozpuszczonych bądź swobodnie upiętych włosach, słomianych kapeluszach, swobodniejszych sukniach, w mniej jaskrawym makijażu. Trend na lżejsze materiały, ubrania odsłaniające więcej ciała, naturalność i świeżość wymusił nowe podejście do higieny i mody. Brak higieny zaczął razić i budzić jawną niechęć.

I tak siostra króla pruskiego Fryderyka II narzekała w swoich pamiętnikach na śmierdzącą bratową, a cesarz Józef II Habsburg o swoim przyszłym szwagrze, królu Neapolu, pisał z ulgą, że choć jest szpetny, to czysty i „przynajmniej nie śmierdzi”. Także we Francji w zapomnienie poszła epoka, w której smrodem się chwalono – gdy brat Ludwika XVI żenił się z księżniczką sabaudzką, ambasador pisał do jej ojca, by baczniejszą uwagę zwrócić na higienę zębów i włosów podkreślając, że są to sprawy o randze państwowej. Nastąpił także renesans łaźni publicznych, których w europejskich stolicach nie trzeba było już szukać po słynących z kiepskiej reputacji dzielnicach.

U schyłku XVIII w. w dobrym tonie wśród władców i najmożniejszych było darowanie metresom i kochankom kunsztownie wykonanych bidetów – jeden taki wykonany ze srebra otrzymała kochanka Ludwika XV madame du Barry. Także Napoleon i Józefina byli czyściochami rozmiłowanymi w długich kąpielach i nie wyobrażającymi sobie dnia bez gruntownych ablucji. Sam cesarz posiadał kilka bidetów, z których skrupulatnie korzystał.

Wiek XIX to już triumf higieny osobistej – przynajmniej w porównaniu do brudnych epok poprzednich. Przykładem wiktoriańskiego czyściocha może być Karol Dickens – miłośnik kąpieli, który kazał urządzić w swoim domu supernowoczesną łazienkę z wanną i natryskiem własnego projektu. Toaleta miała znajdować się według zalecenia pisarza w pomieszczeniu osobnym, aby nie rzucała się w oczy kąpiącemu. Myto się oczywiście wodą zimną, która miała działanie prozdrowotne, a wynalazcą i wielkim orędownikiem tej metody był pewien Ślązak nazwiskiem Priessnitz, który porzucił pracę na roli i poświęcił się lecznictwu, zakładając w 1826 roku zakład leczniczy, a po nim kolejne, przyjmując około tysiąca kuracjuszy rocznie. Niestety jego genialny wynalazek, a więc spotykany dzisiaj większości polskich domów prysznic zwany, dotarł do nas z dużym opóźnieniem, a w podręcznikach medycznych i higienicznych z początków XX wieku trzeba było szczegółowo opisać jego działanie i sposób korzystania.

Eksplozja podręczników higieny szła w parze z nowymi odkryciami naukowymi, które obaliły teorię miazmatów wnikających przez otwarte przez ciepłą wodę pory. Brudna skóra, jak wierzono, zakłóca prawidłowe funkcjonowanie całego ciała i choć pogląd ten wyjaśniano nie do końca prawidłowo, to idea była jak najbardziej słuszna. Francuzi zachwycali się Anglikami, korzystającymi często i regularnie z wygód higienicznych, spędzających „jedną piątą życia przy umywalni”, jak pisał francuski filozof i historyk żyjący u schyłku XIX w., Hipolit Taine. A jednak nie wszyscy świecili przykładem – wystarczy zagłębić się w powieści Dickensa czy relacje ówczesnych, by poznać fatalne warunku życia najuboższych warstw społecznych. Nawet jeśli państwo starało się te warunki poprawić, np. przez budowę publicznych łaźni, jak to się działo w Anglii w połowie XIX wieku, to nieprzyzwyczajeni do codziennej higieny biedacy wcale nie witali owych udogodnień z otwartymi ramionami. Wierzono, że kąpiel osłabia, że można się od niej pochorować, a chodzenie do łaźni przyzwoitej kobiecie nie przystoi. Co innego paniom lekkich obyczajów, aktorkom czy tancerkom – te mogły sobie pozwolić na wysiadywanie w gorącej kąpieli wśród pachnideł i olejków.

Gorących kąpieli zakazywano ze względów moralnych młodym dziewczynom, co podkreślał autor wydanej w 1857 roku „Hygieny polskiej”, doktor Teodor Tripplin: „kwestia kąpieli ważniejsza jest dla kobiety od kwestii pokarmów, rzadko bowiem kobieta zgrzeszy obżarstwem, a niewłaściwym sposobem kąpania się często grzeszy i nawet upada”. Lepiej więc, by „panienki rozkwitające” zażywały kąpieli w letniej wodzie, w której „nie doświadcza się ani bicia krwi do głowy, ani owego uczucia lubości nasuwającego wyobraźni dziewiczej bardzo obłudne obrazy”. Zgodnie z duchem swojej epoki doktor poza umiarkowanym kąpielami zalecał w ramach utrzymania czystości duszy i ciała także regularną modlitwę.

Jak często praprababcia prała majtki?

Słynna wiktoriańska pruderia w imię wiary i przyzwoitości stała na przeszkodzie gruntownej higienie i zmianie obyczajów społecznych, roztaczając zasięg na kolejne stulecie. Z drugiej strony posiadanie w domu wanny czy klozetu stało się synonimem luksusu fin de siecle’u. Jednak nawet, jeśli pani domu takowym dysponowała, nie oznaczało to, że dbała o codzienną higienę. Dr Władysław Hojnacki w swoim podręczniku poświęconym higienie kobiet wydanym w 1903 roku pisał, że ważnym jej elementem jest noszenie odpowiedniej bielizny. „Majtki powinny szczelnie zasłaniać części rodne; najlepsze są zatem francuskie (zaszyte w kroku, a zapinane po bokach). Nienoszenie majtek, zwłaszcza w zimie, jest szkodliwem dla zdrowia. […] Co do materyału, to lepszą tutaj jest bawełna (jersey), aniżeli płótno i jedwab, bo więcej się zbliża swymi właściwościami do wełny, a mianowicie mniej ciało oziębia. W każdym razie powinien to być materyał lekki i do prania (shirting, wyroby bawełniane, a dla osób o wrażliwszej skórze wyroby krepowe)”.


Wnętrze pierwszej publicznej pralni w Anglii, Liverpool, 1914 r. Fot. Berdwin [CC BY-SA 4.0 (https://creativecommons.org/licenses/by-sa/4.0)], via Wikimedia Commons

Dziś może się to wydawać szokujące, ale sto lat temu, jak podkreśla autor, częstą praktyką było niezmienianie bielizny do czasu zakończenia miesiączki i unikanie w tym czasie kąpieli. Autor rozprawia się z tymi mitami, nakazując tym surowiej przestrzegania higieny intymnej, gdyż „części płciowe wymagają właśnie zwiększonej czystości i częstego obmywania, lecz wodą cieplejszą niż zazwyczaj”. Na ciepłą wodę należało jednak uważać – zarówno przebywanie w łaźni parowej, jak i zażywanie kąpieli w wannie w wodzie o temperaturze powyżej 30 stopni miało sprzyjać przedwczesnemu starzeniu. Dlatego twarz i ręce zalecano myć dwa razy dziennie wodą przegotowaną o temperaturze pokojowej, unikając specyfików, które mają urodę poprawiać, a w rzeczywistości ją pogarszają (sok z cytryny, boraks i soda, substancje toksyczne, jak ołów, rtęć, arszenik, zwarte w ówczesnych kremach i pudrach na co dzień oraz specyfikach służących do usuwania defektów urody).

Doktor Julia Świtalska – przedwojenna „guru” w zakresie pielęgnacji i kosmetyki, napisała szereg książek na temat pielęgnacji skóry i włosów, w których radziła m.in. jak dbać o cerę określonego typu, jak przeprowadzić oczyszczenie, nawilżenie i odżywienie skóry twarzy czy też jak wykonać makijaż wieczorowy. Na temat odpowiedniej pielęgnacji rąk i nóg rozpisywał się z kolei doktor T. Sokołowski w artykułach opublikowanych w czasopiśmie „Świat Pięknej Pani” (nr 5/6, 1937, nr 1/1938). „Brudne ręce oraz brud za paznokciami budzą odrazę każdego, a zarazem niepokoją ze względu a szczególne siedlisko, jakie w brudzie tym znajdują przeróżne owe zarazki” – grzmiał.

Co więcej, odpowiednia higiena i pielęgnacja paznokci „zapobiega również tworzeniu się bardzo bolesnych zmian, pękania skóry i tzw. zadr” – zwłaszcza te ostatnie otwierają drobnoustrojom drogę do naszego organizmu. Autor zaleca podobną wagę przykładać do higieny nóg, które powinno się myć „zawsze starannie i gruntownie co najmniej raz na dzień w czystej, ciepłej wodzie, przy użyciu odpowiedniego mydła, a czasami soli mineralnych”. Codzienną higienę nóg powinien kończyć masaż, który poprawia stan skóry i jej wygląd.

Dbano także, przynajmniej w teorii, o zęby. Zygmunt Ludwik Kremer w dziele „Higiena zębów i jamy ustnej” pisał o konieczności czyszczenia zębów szczoteczką i wodą z solą kuchenną po każdym posiłku. „Zwłaszcza przed spaniem jest ten zabieg ważny, gdyż szkodliwe działanie pozostałych resztek między zębami odbywa się podczas snu bez przeszkody, gdzie natomiast we dnie wykonują usta i język ruchy, a zwłaszcza ślina odgrywa bardzo ważną rolę przez spłukiwanie pozostałych szkodników na zębach, co oczywista podczas snu się nie odbywa”. Wspomniany wyżej doktor Hojnacki podkreślał z kolei konieczność corocznej wizyty u dentysty na usunięcie kamienia.

Tyle zaleceń. A jak było naprawdę? Dr Hojnacki utyskiwał, że w społeczeństwie polskim nie było zwyczaju regularnego kąpania się nawet wśród mieszkańców miast, którzy – jak pisze – kąpią się średnio raz na rok. „Stoimy dzisiaj pod względem czystości o wiele niżej od starożytnych, a nawet nie dorównywamy zwierzętom, które instynktownie nieraz pół życia spędzają na myciu swej skóry” – ubolewał niemal 120 lat temu. To mocne słowa, ale czy dziś, w XXI wieku, możemy szczerze powiedzieć, że przestały być aktualne?

Agnieszka Bukowczan-Rzeszut – antropolog kultury, dziennikarka, tłumaczka i autorka związana z krakowskimi wydawnictwami Astra, Znak i Otwarte, autorka książki „Jak przetrwać w średniowiecznym Krakowie” (Astra 2018), a wspólnie z Barbarą Faron książki „Siedem śmierci. Jak umierano w dawnych wiekach” (Astra 2017).

Literatura:

A. Bukowczan-Rzeszut, „Jak przetrwać w średniowiecznym Krakowie”, Kraków 2018
G. Vigarello, „Czystość i brud higiena ciała od średniowiecza do XX wieku”, tłum. B. Szwarcman-Czarnota, Warszawa 1996
K. Ashenburg, „Historia brudu”, tłum. A. Górska, Warszawa 2016
M. Sokołowska, „Myć się czy wietrzyć? Dramatyczne dzieje higieny od starożytności do dziś”, Wrocław 1999
U. Eco, „Historia piękna”, tłum. A. Kuciak, Poznań 2005
„Mój system pielęgnacji urody wedle wskazówek dr. med. J. Świtalskiej oparty na najnowszych zdobyczach techniki kosmetycznej”, Warszawa ok. 1930 r.
L. Eldridge, „Facepaint. Historia makijażu”, tłum. B. Zandman, Kraków 2017
V. Smith, „Clean. A History of Personal Hygiene and Purity”, Oxford 2007
T. Tripplin, „Hygiena polska”, Warszawa 1857
W. Hojnacki, „Hygiena kobiety”, Warszawa 1902
Z.N. Kremer, „Hygiena zębów i jamy ustnej”, Lwów 1920

02.05.2019
Zobacz także
  • Stan błogosławiony czy koszmar obaw
  • Bóg uzdrawia, a lekarz bierze zapłatę
  • Tedy nie pocznie
  • Uciekać wcześnie, daleko i na długo
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta