×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Uciekać wcześnie, daleko i na długo

dr n. hum. Wiktor Szymborski
infekcje.mp.pl

„Którzy wczoraj grzebali, dziś są grzebani, a bywa, że na zmarłych, których sami wczoraj złożyli do ziemi” – pisał portugalski zakonnik w XVII w. Zarazy i epidemie radykalnie zmieniły myślenie ówczesnych ludzi. Znane są przypadki zdrowych osób, które kopały sobie groby i kładły się w nich, czekając na morowe powietrze.

Dżuma jest bez najmniejszej wątpliwości spośród wszystkich klęsk naszego życia najokrutniejszą (…). Ledwie w jakimś królestwie lub republice rozgorzeje ten gwałtowny, nieokiełznany ogień, rajcy miejscy są ogłupiali, ludność przerażona, władza polityczna w rozkładzie (…). Jedni cierpią od choroby, inni od strachu, co krok stawiają czoło śmierci bądź zagrożeniu” – relacjonował XVII-wieczny duchowny.

"Taniec śmierci" (1493 r.) Michaela Wolgemuta z "Liber cronicarum" / Wikimedia Commons, lic. public domain

Czarna śmierć była częstym gościem na kontynencie europejskim. Jako że nowożytna medycyna dokonywała diagnozy jedynie w oparciu o takie objawy, jak gorączka, wymioty czy owrzodzenia, pod złowieszczym werdyktem „dżuma” kryć mogły się inne choroby zakaźne. Nie można zapominać, że Stary Kontynent dotykały także inne epidemie, np. potnica angielska, tyfus, czarna ospa, dezynteria czy cholera.

Na długo przed pochodem czarnej śmierci w 1348 r. zaraza ta dziesiątkowała ludność Europy. Warto wspomnieć tzw. justyniankę – epidemię z czasów panowania cesarza Justyniana Wielkiego (VI w.), nic jednak nie mogło równać się z epidemią z lat 1348-1350. Jak twierdzą historycy medycyny, od XVI w. w największych miastach Europy dżuma pojawiała się co 8, 10 lub 15 lat. Na terenach Rzeczypospolitej, gdzie dżumę poznano już w XV w. (o czym informuje w swej kronice Jan Długosz), morowe powietrze pojawiało się niemal w każdej dekadzie XVI i XVII w.

Śmierć niemalże bez żadnych widocznych symptomów chorobowych budziła przerażenie w całej Europie. Medycy często nie byli w stanie nawet zaobserwować charakterystycznych guzów, nabrzmiałych węzłów chłonnych – zapowiedzi rychłej śmierci. Nagłość i gwałtowność choroby sprawiły, że w Holandii używano określenia choroba rącza. Także sam przebieg choroby, z wysoką gorączką sięgającą 42°C, z zaburzeniami psychicznymi, krwawieniem skóry i śmiertelnością dochodzącą do 100%, był straszny i dla wielu niewytłumaczalny.

Jadowita para szerząca się na bagnach

Interesująca jest definicja zarazy Marcina Sokołowskiego z XVII w.: „powietrze to iest jadowita para, która od zapowietrzonego na powietrzu się rozwiewa. A tak, gdy zdrowy człowiek na tę jadowitę parę trafi albo też z którym zapowietrzonym gadając dech z ust zapowietrzonego na siebie zdrowego pójdzie, i tak się uchwyci szat, i po tym przeciśnie się per peros w ciało, które tak zapala i zaraża, iż krew zarażona przecisnąwszy się do serca zamoży człowieka” (M. Sokołowski, Promotorium albo o morowym powietrzu, Kalisz 1679, s. 1-2).

Nowożytni lekarze podkreślali, że zaraza przenikając do organizmu powodowała jego gnicie wewnętrzne. Przemożną rolę odgrywały tutaj, używając współczesnego języka, czynniki środowiskowe. Skoro morowe, jadowite, złe powietrze powodowało zniszczenie wewnętrzne organizmu, wystrzegać się należało szkodliwych „miazmatów” (posługiwano się także równie wieloznacznym określeniem „wapor” – najczęściej odnosiło się do niezdrowych wyziewów wydobywających się z ziemi). Szczególnie niebezpieczne były obszary podmokłe, wilgotne, bagna oraz miejsca, gdzie szybciej następował rozpad gnilny.

Zarazić można się było także przez kontakt z chorymi. Zagrożenie czyhało także ze strony przedmiotów niegdyś będących w posiadaniu zmarłych. Zaraza wnikała bowiem w cząstki przedmiotów, które przechowywały część jadowitej pary w porach czy szczelinach. Stąd groźne były ubrania wykonane z lnu i przedmioty drewniane, w przeciwieństwie do marmurowych czy żelaznych. Uwzględniając te przekonania, zrozumiała jest troska o palenie wszelkich rzeczy należących do zadżumionych. Ogień z dawien dawna miał bowiem nie tylko symboliczną moc oczyszczającą, ale stanowił także skuteczne remedium na wszelkie zarazy. Dawne prawodawstwo niezwykle surowo karało grabarzy, którzy prowadzili pokątny handel ubraniami zmarłych.

Strzały zarazy

Od wieków pojawienie się wszelkich epidemii tłumaczone było karą za grzechy popełnione przez ludzkość. W XVII-wiecznym dziele Sebastiana Śleszkowskiego natrafić można na interpretację, że zaraza dotykająca Rzeczpospolitą była wywołana grzechami mieszkańców – Bóg miał karać za to, że szlachta i mieszczanie szczególnie protegowali ludność żydowską.

Palenie żywcem Żydów oskarżanych o szerzenie zarazy (1349 r.) / Antiquitates Flandriae (Royal Library of Belgium manuscript 13076/77), Wikimedia Commons

Zwiastunem zarazy mogło być zbyt jasne świecenie gwiazd zimową porą. Zdaniem nowożytnych medyków mogła być także spowodowana złą koniunkcją planet, albowiem ciała niebieskie odpowiadały za główne płyny, takie jak: krew, śluz/flegma, żółć, czarna żółć, których zaburzenia równowagi były głównym czynnikiem chorobotwórczym. Medycyna średniowieczna i nowożytna, czerpiąc z poglądów starożytnych, przez wieki najważniejszym zadaniem lekarzy czyniła właśnie przywracanie równowagi humoralnej.

Wyjątkowa wilgotność spowodowana obfitymi opadami, częste mgły, zatęchłe powietrze mogły spowodować pojawienie się zarazy. Jeśli dodatkowo wiał wiatr z zachodu lub południa, prawdopodobieństwo morowego powietrza wzrastało. Zapowiedzią rychłego zesłania przez Boga strzał z zarazą były także wszelkie anomalie pogodowe – zaćmienia Słońca, komety, licznie spadające gwiazdy, nagłe pojawienie się w większej niż zwykle liczbie żab, węży i innych płazów, które wiązano z wilgotnością i rozpadem gnilnym. Jeden z XVII-wiecznych lekarzy pisał: „Wiec tedy gdy iuz ta kometa gasnie abo ginąć ma tedy na ten czas naybardziey znowu on iad z siebie in aerem wypuszcza y jakoby roztrząsając po ludziach onych zaraża (M. Sokołowski, Promotorium albo o morowym powietrzu, Kalisz 1679, s. 8). Także powodzie postrzegano jako zapowiedź przyszłego moru, jak miało to miejsce w 1542 r. w Krakowie.

Wygnaj li gadzinę, czyli kto częściej zapadał na zarazę

Wedle kanonu medycyny średniowiecznej i nowożytnej większą skłonność do zachorowania na zarazę objawiały niewiasty. Wynikało to z samej ich natury – są bardziej wilgotne i miękkie niż mężczyźni. Z tych względów niektórzy medycy wszystkim pragnącym ustrzec się zarazy zalecali wygnać wszystkie kobiety z domu.

Wedle traktatów medycznych z XVII w. większe prawdopodobieństwo zachorowania na zarazę dotyczyło osób, które prowadziły niezdrowy tryb życia, często chorowali, gorączkowali, cierpieli na suchoty, posiadali wybuchowy temperament. Zdaniem Piotra Umiastowskiego (XIX w.) bardziej podatne na zarazę były osoby pracujące na świeżym powietrzu. W końcu pracując poza budynkiem siłą rzeczy oddycha się bardziej wypełnionym zarazą powietrzem.

Medycyna bazująca na teorii humoralnej Galena upatrywała przyczyn niewytłumaczalnej odporności niektórych jednostek na morowe powietrze w dacie ich urodzenia. Skoro planety miały wpływ na równowagę humoralną, wszyscy urodzeni w miesiącu, kiedy wpływ Wenus i Jowisza był większy, byli naturalnie bardziej odporni – mieli większą ilość ciepła wewnętrznego. Odwrotnie działał wpływ Marsa i Saturna – wówczas dominowała zła wilgotność. Marcin Sokołowski postulował nader interesujący sposób sprawdzenia, który z chorych ma szansę na ozdrowienie: „wziąć od chorego urynę wlać na świeże pokrzywy y upatrować ieżeli te pokrzywy zielone y nie zwiedną: tedy zostanie tesz chory zielony y zdrowy, a jeżeli bedą zgniłe y zwiedłe tedy y człowiek chory nie pochybne zgniłym zostanie y umrzeć musi. Albo też wlać chorego uryne na miednice albo wszytko przylawszy do niey trochę białogowskiego mleka co syna karmi: jeżeli to mleko na doł upadnie tedy y chory do grobu wpadnie. Przeciwnym sposobem jesli zostanie mleko na wierzchu uryny y rozdzieli sie albo pływać po wierzchu będzie tedy zostanie tesz chory na ziemi y ozdrowieje” (M. Sokołowski, Promotorium albo o morowym powietrzu, s. 9-10).

W czasie zarazy polecano nie opuszczać mieszkań, a jeśli zaistniała konieczność przemieszczania, należało nieść ze sobą specjalne zapalone świece lub łuczywa. W epoce nowożytnej odradzano przebywania w dużych zbiorowiskach i rozmów z nieznajomymi. Marcin Sokołowski szczególnie przestrzegał przed kontaktem z zadżumioną miesiączkującą kobietą, gdyż nawet pojedyncze spojrzenie takiej niewiasty powodowało zachorowanie: „Zaś gdy natrafi człowiek na feminam menstruatam, kiedy y ta iest ile tyle iadem zarażona tedy na ten czas zabija iako basilicus oczami swoimi na kogo tylko weyźrzy, a kiedy człowiek przez ulice tylko idzie, a że ho taż białogłowa zarażona obaczy oczyma swemi, tedy iużże zaraz będzie zapowietrzony od samego wzroku iey” (M. Sokołowski, Promotorium albo o morowym powietrzu, Kalisz 1679, s. 18).


Ubiór ochronny lekarza podczas epidemii dżumy (Niemcy, XVII w.) / fot. Juan Antonio Ruiz Rivas, Enciclopedia Libre en Espanol, Wikimedia Commons, lic. CC BY-SA 3.0

Zabezpieczano się przed wchłonięciem zarazy stosując szereg mikstur wcieranych w nos czy usta. Odnaleźć można specyfiki bazujące na occie, wódce różanej, wszelkich zapachowych olejkach czy nawet maści z pietruszki. W Europie Zachodniej powszechna była praktyka skrapiania octem listów czy monet, które mogły zostać dotknięte przez zarażoną osobę. Lekarze polecali noszenie przy twarzy gąbek nasączonych octem lub winem, czasem dodatkowo mieszanych z kamforą i rutą. Stosowano również wieszane na szyi woreczki wypełnione lekarstwami np. z kwiatów fiołkowych, lawendy, róży, gorczycy, kamfory, szafranu, ziela tataraku. Wśród listy składników odnaleźć można nawet trucizny: arszenik czy rtęć noszoną w specjalnie wydrążonych orzechach laskowych. Tańsza wersja wyposażenia takiego woreczka, określanego mianem kitajki, powstać mogła ze sproszkowanej, uprzednio dobrze wysuszonej ropuchy. Dla osób, które nie mogły pozwolić sobie na zakup drogich kitajek pozostawał najprostszy lek – intensywnie pachnące owoce: cytryny, pomarańcze czy pigwy. Zalecano trzymać je w rękach, a nawet wkładać we włosy czy wplatać w brody. Elity stosowały driakiew, czyli teriak (specyfik złożony z przeszło 60 składników, różniących się w zależności od regionu).

Pomocne przy próbie uniknięcia zachorowania na wszelkie zarazy były kamienie szlachetne. Polecano noszenie specjalnych pierścieni lub łańcuchów. Szczególną moc miał mieć hiacynt. Aplikować można go było także w wersji sproszkowanej z winem. Zapobiegał wówczas wszelkim truciznom i zarazom, a właściwości te dostrzec mieli już starożytni – Pliniusz, a także Albert Wielki. Sproszkowane perły rozpuszczone w occie miały powodować ogólne wzmocnienie organizmu i jego oczyszczenie, co było nader istotne przy szeroko pojmowanej profilaktyce antymorowej.

Osoby niezamożne ratowały się zażywając codziennie rano łyżkę wódki z zajęczego maku. Część lekarzy polecała wódkę dębową lub szczawiową oraz rozmaite wina z przyprawami i korzeniami. Przed opuszczeniem mieszkania i po powrocie aplikowano wino lub wódkę zmieszaną z antymorowymi ziołami. Na otwartym powietrzu w trakcie rozmów należało trzymać w ustach kamienie szlachetne lub żuć specjalne zioła. Szczególnie polecany był dzięgiel moczony uprzednio w occie, imbir, kolendra, cytrynowe skórki oraz mityczny średniowieczny róg jednorożca.

Werdykt Sorbony XIV w.: uciekać wcześnie, daleko i na długo

Podstawową profilaktyką stosowaną w obliczu wszelkich epidemii była ucieczka z miejsca zagrożenia nim dotrze tam zaraza. Stąd w epoce nowożytnej od przybyszów z obcych stron wymagano tzw. paszportów zdrowia poświadczających, że przybywa się z terenu nieobjętego zarazą. Takie certyfikaty były powszechnie wydawane na terenach Rzeczypospolitej od drugiej połowy XVII w.

Uciekając z zagrożonego obszaru należało wybrać miejsce w terenie górzystym, oddalonym od miast, bagien, mokradeł, czy zbiorników wodnych. Jeśli opuszczenie miasta było niemożliwe, należało unikać kontaktu z rzemieślnikami, którzy mogli stanowić wyjątkowe zagrożenie – grabarzy, garbarzy czy kuśnierzy. O ile pierwszy zawód nie dziwi, skąd niechęć do garbarzy? Wynikała ona przede wszystkim z używania przez nich dużych ilości wody oraz techniki oczyszczania skór, która powodowała powstawanie niemiłych dla nosa miazmatów.


Grzebanie zwłok ofiar czarnej śmierci przez mieszkańców Tournai / fot. Wikimedia Commons, lic. public domain

Kolejne rady jakich udzielali medycy odnosiły się do piętra budynku w jakim mieszkano. W zależności od tego, czy zaraza powstała ze szkodliwych oparów z ziemi czy z powietrza, zalecano albo przenieść się do jak najwyższych kondygnacji budowli, lub przeciwnie. Jako że morowe powietrze tkwić mogło w porach i szczelinach w drewnie, bezpieczniejsze były budynki kamienne. Już od XVI w. podkreślano, że rosnące w pobliżu domów rośliny mogą pomóc lub zaszkodzić w walce z zarazą. Do pierwszej kategorii zaliczano wierzby, winną latorośl oraz rośliny wydające ładną woń, szkodliwe z kolei były leszczyna, sosna czy cis. Zdaniem Jana Innocentego Petrycego należało, oprócz dokładnego wysprzątania mieszkań i usunięcia wszelkich insektów, pozbyć się także psów i kotów. W miejsce prania pościeli można było posypać je proszkiem fiołkowym. Prócz niewątpliwych walorów zapachowych fiołki niosły za sobą rozbudowaną symbolikę. Od średniowiecza odnoszono je do cnoty pokory i skromności, jak również łączono z kultem Najświętszej Maryi Panny. A skoro powszechnie wierzono, że Bóg zsyła strzały zarazy, przed którymi może ochronić jedynie Matka Boża, to moc fiołków staje się zrozumiała.

Pomocne było także spryskiwanie mieszkania octem lub winem z octem czy wódką różaną. Prozaiczna czynność wietrzenia urastała do rangi ważkiego problemu – okna należało otwierać najdalej trzy godziny po wschodzie słońca, lub tuż po zachodzie. Dopuszczalne było wietrzenie przez okna północne, gdyż wiatr stamtąd napływający – zimny i suchy – miał największą moc oczyszczającą. Zabraniano wietrzenia od południa, zwłaszcza w mgliste, pochmurne i dżdżyste dni. Po odpowiednim wysprzątaniu pomieszczeń, należało przystąpić do czynności okadzania. Bogatsi posługiwali się mirrą, kadzidłami, goździkami, w powszechnym użyciu były owoce jałowca. Biedniejsi zadowolić musieli się dzięgielem czy wierzbiną.

Pojawieniu się zarazy miał także zapobiegać mocz kozła, którym należało skropić ściany. Samo przetrzymywanie w pomieszczeniach mieszkalnych kozła miało gwarantować zdrowie, gdyż intensywna woń wydzielana przez to zwierzę była szczególnie nieprzyjemna dla morowego powietrza, które natychmiast opuszczało takie pomieszczenia. Identyczną funkcję pełnić miały także ekskrementy zwierzęce, którymi często palono w piecach. Praktyki te krytykowano już w XVII w. Jan Innocenty Petrycy pisał: „Nie podoba mi się kurzenie gnojem, kościami, rogami, czartowym łajnem, prochem ruśniczym, choć je insi chwala. Także, co każą w domu smrodliwego kozła chować i woniać często innych smrodów, łajn, moczów, aby snadź jak powiadają przyzwyczajone przyrodzenie czyje plugastwom nie dawało się zarazić zgniłej na powietrzu zarazie. Bo oprócz tego, że jest to rzecz zbyt przykra i przemierzła, ale też szkodliwa i niebezpieczna sercu i głowie. Możesz podobne takowe rzeczy mieć i palic, ale nie woniać, jak iż smród do smrodu zwykł się, więc zaciągać”.

W czasie szerzenia się jadowitego powietrza należało wystrzegać się potraw wilgotnych. Te postrzegane jako suche należało doprawiać octem, sokiem z cytryn, pigwą, szczawiem, sokiem agrestowym – uważano, że dodatkowo wysuszą potrawy. Zagrożenie mogło czyhać ze strony ptactwa wodnego oraz wieprzowiny, która miała mieć w sobie dużo wilgoci. Wzorcowa dieta w czasie zarazy składać się powinna z ptactwa żyjącego w lasach – cietrzewi, przepiórek, ziębów czy szpaków, które żyjąc w koronach drzew mają bardzo niewielki kontakt ze szkodliwymi miazmatami wydobywającymi się z ziemi.

Należało także zadbać o należyte oczyszczenie organizmu. Traktaty medyczne zalecały odzyskanie równowagi humoralnej w organizmie – odpowiednich proporcji krwi, flegmy, żółci i czarnej żółci. Dokonywano tego np. stosując środki przeczyszczające lub uzdrawiające kąpiele z wywarami z ziół. Jednakże w czasie zarazy – a jak powszechnie wierzono, jadowite powietrze przenika przez pory w skórze, które bród skutecznie zamyka – odradzano kąpiele. Wyjątkiem jest Marcin Sokołowski, który zalecał, aby codziennie rano wykąpać się w roztworze wody z licznymi składniami, takimi jak np. piołun, skórki pomarańczy lub cytryny, wódka różana, dzięgiel lub ruta. Mieszanka taka miała nie tylko oczyścić organizm, ale także skutecznie zamknąć pory w skórze.

Świątobliwy mąż ratunkiem przed zarazą – czyli jak trwoga, to do Boga

Szerzące się zarazy i epidemie radykalnie zmieniły myślenie ówczesnych ludzi. Znane są przypadki zdrowych osób, które kopały sobie groby i kładły się w nich czekając na morowe powietrze. Istniała jednak także spora grupa ludzi, którzy w obliczu zbliżającej się śmierci starali się maksymalnie wykorzystać dany im czas, korzystając z wszelkich uciech cielesnych. Postawę tę jakże widoczną w XIV-wiecznej Florencji opisał Boccaccio: „Osłabła, a nawet całkiem sczesła siła tak człowieczych, jak i bożych praw (…). Każdy przeto mógł czynić, co chciał”.

Zarazy powodowały niezwykłą brutalizację zachowań. Część autorów opisując epidemie w XVII-wiecznej Polsce wspomina o przerażających czynach, jakich dopuszczać mieli się grabarze. W opinii Wespazjana Kochowskiego dla żartu mieli oni wyjmować mózgi osób zmarłych na dżumę, a następnie smarować nimi klamki domów bogatych mieszczan. Choć opinia ta zapewne była wyolbrzymieniem ówczesnych przekonań molarnych, nadal świadczy o przemianie, jaka następowała w ludzkich umysłach w trakcie epidemii.


Ofiary zarazy, błogosławione przez duchownego. Ilustracja z manuskryptu "Omne Bonum" (XIV w.), autorstwa Jamesa le Palmera / fot. Wikimedia Commons, lic. public domain

Skoro zaraza powstała jako kara boska, podczas epidemii starano się przebłagać gniew Boga. Odbywano pielgrzymki do miejsc świętych, gremialnie uczestniczono w procesjach czy modlitwach w kościołach. Wielką atencją otaczano św. Rocha, Sebastiana, rozwijano kult NMP Łaskawej, upatrując w ich orędownictwie remedium na jadowite powietrze.

Na interesujący przykład ilustrujący postawę dewocji w chwili zarazy zwrócił uwagę ks. Jan Kracik. Analizując fenomen pielgrzymek do kapliczki na Górze Witosławskiej zwrócił uwagę na postać pustelnika Antoniego Jaczewicza, który osiadł na wspomnianej górze. Jego działalność zbiegła się z szerzącą się w latach 1707-1713 zarazą. Były zakonnik zadbał o rozreklamowanie swojej osoby jako męża opatrznościowego, który jest w stanie uchronić ludność przed epidemią. Głosił, że w cudowny sposób odnalazł wizerunek NMP, a poza tym wie, gdzie znajduje się relikwia krzyża świętego oraz głowa św. Jana Chrzciciela. Niejednokrotnie sam, przebrany, rozgłaszał plotki o cudach, jakich dokonywał świątobliwy mąż Antoni. Przed zarazą miała uchronić cudowna woda, którą pozyskiwał przecierając mokrą chustką obraz NMP, a następnie wykręcając ściereczkę nad beczką wody. Powstały roztwór sprzedawał pielgrzymom. Co ważne, NMP na Górze Witosławskiej pomagała jedynie wówczas, jeśli ludność obdarowała ją złotymi i srebrnymi przedmiotami.

Interes rozwijał się znakomicie. Wkrótce „świątobliwy eremita” obwarował kapliczkę, a do ochrony dóbr wynajął żołnierzy. Biskup krakowski, gdy tylko doszły doń wieści o ewidentnych nadużyciach, zareagował początkowo wysyłając upomnienia, a kiedy nic nie wskórały, zorganizował wojskowe ekspedycje. Wyprawy te także nie rozwiązały problemu, gdyż siedziba eremity była pilnie strzeżona przez doskonale opłacanych żołnierzy. Bezkarność wbiła Antoniego w pychę, zaczął nawet napadać na okoliczne dwory szlacheckie. Historia samozwańczego „świątobliwego męża” finał znalazła przed sądem biskupim w 1711 r., gdzie skazano go na dożywotnie prace w kajdanach w twierdzy jasnogórskiej.

Burmistrz morowy i wójt żebraczy

W czasie zarazy obowiązywało specjalne ustawodawstwo. Władze miast desygnowały zastępców, a same najczęściej opuszczały zagrożony obszar. Mianowani burmistrze morowi dysponowali szerokimi kompetencjami. Liczba straży ulegała zwiększeniu, a bramy pilniej strzeżono by ustrzec miasta przed wędrowcami, którzy mogli przynieść ze sobą jadowite powietrze. Wybierano także tzw. wójtów żebraczych, którzy mieli zająć się wygnaniem żebraków z miasta, a w razie konieczności umieszczeniem biedaków w szpitalach. Zabraniano udziału w zgromadzeniach, ograniczano publicznie głoszone kazania, zamykano czasowo łaźnie miejskie, zakazywano gromadnego uczęszczania do szynków i urządzania jarmarków.


Burmistrz morowy Starej Warszawy Łukasz Drewno, oddający w 1624 r. miasto pod opiekę Najświętszej Marii Panny i świętego Benona, na rysunku Bolesława Podczaszyńskiego (1852 r.) / fot. Marked Public Domain by Europeana.eu, donated by the National Library of Poland, Wikimedia Commons

Osobną grupą przepisów były zarządzenia „sanitarno-epidemiologiczne” – np. we Wrocławiu surowo zabraniano wylewania nieczystości (wody, moczu czy krwi) bezpośrednio na ulice. Nakazywano szczególną dbałość o czystość miasta, uprzątano ciała zwierząt, ograniczano pracę rzeźników. W ramach przepisów antymorowych w XVI-wiecznym Krakowie surowo zabroniono „wolnego wypasu” zwierząt w mieście, jak nadmienia wybitny znawca historii Krakowa Adam Chmiel „nie dozwolono również świniom przechadzać się swobodnie po rynku i ulicach”.

Skoro zarazy miały stanowić karę boską za grzeszne życie, bardzo często w przepisach wydawanych przez burmistrzów morowych odnaleźć można zapisy zabraniające tańców weselnych i urządzania hucznych imprez – od średniowiecza taniec bywał postrzegany jako wynalazek diabelski.

Kiedy zdiagnozowano u mieszczanina zachorowanie, jego dom znakowano i zabijano wszystkie okna i wejścia. Pozostawiano jedynie jedno niezamurowane, aby można było dostarczać żywność i żeby grabarz mógł wynosić zwłoki. Osoby wyznaczone przez władze, które kontaktować się miały z zarażonymi, zostały zobowiązane do noszenia wyróżniającego ich odzienia: czarnych strojów z białymi krzyżami.

Epidemie dziesiątkowały dawne miasta, budziły przerażenie, rodziły skrajne postawy wśród mieszkańców, a nieuchronna śmierć i bezsilność ówczesnej medycyny powodowały zabobonny lęk przed jadowitym powietrzem. Szczęśliwie, Europa po raz ostatni została dotknięta niszczycielską epidemią dżumy w 1720 r., kiedy to zdziesiątkowana została Marsylia i południowa Francja.

Dr n. hum. Wiktor Szymborski – pracownik Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, zajmuje się dziejami średniowiecznej kultury religijnej.

Cytaty pochodzą z następujących prac:

Charakterystyka dżumy portugalskiego zakonnika z XVII wieku oraz opinia Boccaccia za: Jean Delumeau, Strach w kulturze Zachodu XIV-XVIII w. Oblężony gród, Warszaw 2011, s. 129, 136
Fragment dzieła Petrycego z Pilzna za M. Gajewska, Monika Gajewska, Epidemia dżumy w Rzeczypospolitej w świetle XVI-XVII wiecznych traktatów medycznych i zielników. Profilaktyka indywidualna, [w:] Wśród córek Eskulapa. Szkice z dziejów medycyny i higieny w Rzeczypospolitej XVI-XVIII wieku, red. Andrzej Karpiński, Warszawa 2009, s. 23-24

Wybrana literatura:

Leszek Barg, Epidemia dżumy we Wrocławiu w latach 1567-1569, „Archiwum historii medycyny”, 1970, t. 33, z. 2, s. 163-177
Jarosław Burchardt, Dorota Burchardt, Morowe powietrze - krótki szkic do historii zarazy na ziemiach polskich w pierwszej połowie XVIII wieku, "Nowiny Lekarskie", 2008 t. 77, z. 4, s. 334-338
Adam Chmiel, Obrazki z przeszłości Krakowa, seria druga, Kraków 1903, s. 65
Christiane Nockels Fabbri, Treating Medieval Plague: The Wonderful Virtues of Theriac, "Early Science and Medicine", 2007, vol. 12, no 3, pp. 247-283
Monika Gajewska, Epidemia dżumy w Rzeczypospolitej w świetle XVI-XVII wiecznych traktatów medycznych i zielników. Profilaktyka indywidualna, [w:] Wśród córek Eskulapa. Szkice z dziejów medycyny i higieny w Rzeczypospolitej XVI-XVIII wieku, red. Andrzej Karpiński, Warszawa 2009, s. 9-51
Zygmunt Klukowski, Opis dżumy w Lublinie w r. 1625, „Archiwum Historii i Filozofii Medycyny”, 1926, t. 5, s. 1-6
Jan Kracik, Pokonać czarną śmierć. Staropolskie postawy wobec zarazy, Kraków 1991
Jan Kracik, Praktyki religijno-magiczne na Górze Witosławskiej w czasie epidemii 1708 roku, "Roczniki Teologiczno-Kanoniczne", 1975, t. 22, z. 4, s. 149-158
William Naphy, Andrew Spicer, Czarna śmierć, Warszawa 2004
Francois Lebrun, Jak dawniej leczono. Lekarze, święci i czarodzieje w XVII i XVIII wieku, Warszawa 1997
Izabela Lewandowska-Malec, Ratunek przed morowym powietrzem: bezpieczeństwo obrad sejmowych i sejmikowych na przełomie XVI i XVII wieku, "Studia z Dziejów Państwa i Prawa Polskiego", 2008, t. 11, s. 57-68
Stanisława Namaczyńska, Kronika klęsk elementarnych w Polsce i w krajach sąsiednich w latach 1648-1696, Lwów 1937
Zbigniew Mirosław Osiński, Lęk w kulturze społeczeństwa polskiego w XVI-XVII wieku, Warszawa 2009
Anna Rutkowska-Płachcińska, Dżuma w Europie Zachodniej w XIV w. - straty demograficzne i skutki psychiczne, "Przegląd Historyczny", 1978, t. 69, z. 1, s. 75-102
Marcin Jerzy Sokołowski, Promotorium albo o morowym powietrzu, Kalisz 1679
Wiktor Szymborski, Nieznane źródło do dziejów pielgrzymek do Ziemi Świętej, „Krakowski Rocznik Archiwalny”, 2007, t. 13, s. 143-153
John Theilmann, Frances Cate, A Plague of Plagues: The Problem of Plague Diagnosis in Medieval England, "The Journal of Interdisciplinary History", 2007, vol. 37, no 1, pp. 371-39
Georges Vigarello, Historia zdrowia i choroby. Od średniowiecza do współczesności, Warszawa 1997

03.02.2015
Zobacz także
  • Upuszczać, pić, przetaczać
  • „O mój bólu, o mój piękny”
  • Bóg uzdrawia, a lekarz bierze zapłatę
  • Epoka mechanicznego rozrodu
  • Jak nie rtęcią, to końskim nawozem
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta