Co po COVID-19?

Marcin Kautsch

Powinniśmy zacząć zmieniać kulturę organizacyjną, która jest jedną z przyczyn skali problemów, z jakimi przychodzi nam się zmagać. Złe rzeczy się dzieją. Każdy ma prawo do błędu. Ważne jest, byśmy się na tych błędach uczyli i nie popełniali ich w kółko.


Marcin Kautsch. Fot. Krzysztof Koch/ Agencja Gazeta

Zdolność do zdalności

Bardzo szybko przekonujemy się, że wiele rzeczy da się załatwić zdalnie. W dobie powszechnego dostępu do internetu (choć nie całkowitego, czasami przy gorszej jakości połączeń, z grupą starszych osób, które pewnie nigdy nie nauczą się korzystać z drogi elektronicznej) okazuje się, że jednak się da. Z opinii nauczycieli szkół podstawowych i średnich wynika, że nauczanie wychodzi średnio (eufemizm). Doświadczenia Uniwersytetu Jagiellońskiego w tej dziedzinie są jednak, póki co, dobre. Potwierdzają to też głosy studentów. Oczywiście nie wszystkich przedmiotów można uczyć zdalnie, tak jak nie da się zdalnie wykonywać wielu innych prac. Ale część – zdecydowanie tak.

Zdalność części usług w ochronie zdrowia wydaje się nieunikniona. E-recepty już wiele zmieniły. Uruchamiane są też coraz bardziej masowo konsultacje telemedyczne. Czyli też się da zrobić coś, co przez wile lat miało spore i dość zagorzałe grono przeciwników. Jerzy Dziekoński w artykule Standardy zrewidowane przez wirusa opisał postulaty dotyczące zmian w standardach okołoporodowych wysuwane przez samych lekarzy. Część tych postulatów dotyczyła właśnie zdalnego świadczenia usług. Duże prywatne sieci medyczne już odnotowują istotnie większy ruch na platformach, przez które od dłuższego czasu świadczą e-porady/teleporady, planują też ich dalszy rozwój. Można się tylko domyślać, jak dynamiczny.

Od rządzących tak naprawdę zależy teraz, jakie jeszcze usługi można będzie przenieść do e-zdrowia i tam rozwijać. Jedynym czynnikiem uniemożliwiającym takie przeniesienie powinno być bezpieczeństwo. Bo czynnikiem wydumanym jest brak wiary w to, że da się wiele zrobić zdalnie i przekonanie, że można bez końca obciążać już przemęczonych do granic pracowników ochrony zdrowia. Pracowników, których od dawna brakuje, a w czasie pandemii braki te są jeszcze bardziej widoczne.

Przenosiny do e-świata na pewno nie obejmą całego szeregu usług i wymagają posiadania kilku rzeczy. Konieczne są aplikacje oraz aparatura niezbędna do pozyskania informacji o stanie zdrowia pacjenta. Przy czym akurat aparaty i aplikacje są – choć w niedostatecznych ilościach. Jeżeli spełnimy kolejny warunek – sensowne finansowanie tego typu usług – to i pewnie aparatura się znajdzie. Finansowanie jest niezbędne, bo wszystko kosztuje, e-zdrowie też. Jeżeli więc rządzący chcą, żeby np. objąć monitoringiem jakąś część populacji (osoby starsze czy chore na schorzenia chroniczne), to będą musieli wysupłać środki na ten cel. Zdalne monitorowanie wymaga pracy mniejszej liczby osób, a spadające ceny elektroniki sprawiają, że zastępowanie części (przeciążonego) personelu przez e-rozwiązania wydaje się nieuchronne. Powtórzmy: bezpieczne monitorowanie tych przypadków, w których ciągła obecność personelu medycznego nie jest niezbędna i gdzie występuje minimalne ryzyko gwałtownego pogorszenia stanu zdrowia wymagającego natychmiastowej interwencji. Bezpieczeństwo rozumiane być powinno tak przez pryzmat zdrowia i życia, jak i poufności danych, które znajdą się w sieci.

Pora porzucić strategię (nie)wprowadzania e-usług w ochronie zdrowia, która przez całe lata – w dużym skrócie – sprowadzała się do stwierdzenia: „Nie da się, bo się nie da”. Jeżeli, zdaniem oponentów, nie da się, to zapytajmy, co nam jest potrzebne, do tego, żeby się dało. Nie zawsze to będzie oznaczać ogromne sumy pieniędzy. Zapytajmy też, co przyniesie lepsze efekty: szukanie rozwiązań problemu, czy argumentów dowodzących, że tego problemu nie da się rozwiązać? Biorąc pod uwagę, że sporo krajów jest dużo bardziej zaawansowanych we wdrażaniu rozwiązań zdalnych, może jednak i nam się uda? Nie tak dawno temu usiłowałem się umówić na spotkanie ze znajomymi z dwóch polskich firm IT zajmujących się także e-zdrowiem. Problemem było to, że dość często bywali „na robocie” w Hiszpanii, Kazachstanie, krajach Zatoki Perskiej... W Polsce też, ale jednak głównie jeździli po całym świecie. I wdrażali nasze rodzime pomysły na usługi telemedyczne w innych krajach.

Wprowadzenie zdalności sprawi, że zmieni się rola części personelu medycznego, szczególnie lekarzy – przynajmniej tych, którzy w większym stopniu będą uczestniczyć w systemie elektronicznej ochrony zdrowia. Staną się bardziej „czuwaczami”, a mniej „wykrywaczami” problemów. Będą sprawdzać, jak czuje się osoba objęta taką opieką. Dostawać raporty o stanie zdrowia swoich pacjentów. Czuwać, by ów stan nie ulegał pogorszeniu. Reagować na sygnały, że coś jest nie tak, interweniując, gdy zajdzie potrzeba.

Rzecz jasna powyższe nie obędzie się bez zaangażowania pacjentów i ich większej odpowiedzialności za swoje zdrowie. Po pierwsze, pacjenci muszą współpracować i nosić/być podłączeni do ww. urządzeń, lub robić badania o określonych porach. Po drugie, wspomniane raporty będą trafiać także i do nich i na bieżąco informować o tym, co im jest. Może zachęci to część ludzi do bardziej prozdrowotnych zachowań. Oby tak było.

Popuszczając nieco wodze fantazji, może da się zdalnie załatwiać także sprawy urzędowe? A przynajmniej więcej spraw niż obecnie?

To se ne vrati?

Powyższa wizja niekoniecznie musi być aż tak odległa, jak się to może wydawać. Załóżmy, że ktoś w czasie kryzysu, jako odpowiedź na nagłą zmianę sytuacji, wpada na rozwiązanie, które jest efektywniejsze od dotychczasowych. Kiedy sytuacja wróci do „normy”, do stanu wcześniejszego, to dlaczego miałby cofać się do czegoś, co daje mniej korzyści? Jeżeli rozwiązania zdalne się sprawdzą, to czemu mielibyśmy wracać do niezdalnych?

Od wielu już lat w różnych branżach praca ludzka jest zastępowana przez maszyny albo aplikacje. Zakup biletów w formie papierowej, czy wizyty w bankach stają się dużo rzadsze. Co jakiś czas kolejne banki (nie tylko) w Polsce ogłaszają zamknięcie wybranych placówek. Owo rzadsze przychodzenie ludzi do placówek sprawia, że stają się one niepotrzebne. Nie wszystko da się zrobić zdalnie, więc jednak ludzie pojawiają się w bankach. Ale nie tak tłumnie, jak kiedyś. Nie inaczej zapewne będzie w odniesieniu do zdrowia. Jednostki ochrony zdrowia będą dalej funkcjonowały, rosnące potrzebny zdrowotne sprawią, że nie dojdzie do zamykania jednostek, jak to ma miejsc w przypadku banków, ale część usług będzie przeniesiona do sieci.

Sprawdzona możliwość owej zdalności, satysfakcja z tego, co już zostało wdrożone, wygoda dla użytkowników oraz dostarczycieli usług zdrowotnych, są bardzo poważnymi argumentami za dalszym wdrażaniem takich właśnie rozwiązań.

Wymuszone zmiany w szpitalach

Jeżeli w przyszłości mamy sobie radzić z gwałtownie zwiększającą się liczbą osób trafiających do szpitali (i nie tylko), konieczne staje się wprowadzenie zmian w ww. jednostkach. Oczywiście będzie to sporo kosztować i pewnie zajmie sporo czasu. Szpitale budujemy rzadko, ale relatywnie często je remontujemy. Co zresztą nie jest na świecie niczym szczególnym. Budowa szpitala wiąże się z pokaźnymi wydatkami. Ale przy każdym remoncie powinnyśmy wdrażać takie rozwiązania, które pomogą nam w razie pojawienia się kolejnych pandemii/epidemii. Np. możliwość łatwiejszego utrzymywania czystości, izolowania poszczególnych oddziałów, komunikacji (w tym zdalnej) z innymi częściami szpitala w razie takiej izolacji. Do tego relatywnie prosta zmiana przeznaczenia takiej jednostki np. na szpital zakaźny. Zapewne (tam, gdzie warunki pozwolą), możliwość natychmiastowego dobudowania tymczasowych oddziałów. Tak jak w przypadku zdalnych usług, remonty same się nie zrobią, a finansowanie takich przedsięwzięć nie może być problemem li tylko szpitali. Powtórzmy, skoro i tak remontujemy jednostki, to lepiej zrobić to tak, by być lepiej przygotowanym na ewentualność epidemii, o lepszym przystosowaniu budynków do zmian klimatycznych nie wspominając.

Podobnie jak w przypadku wszystkich gospodarek, także i w Polsce będziemy pewnie inaczej kupować. Dotyczy to także ochrony zdrowia. Pewność dostaw w okresach, kiedy mogą być zamykane granice, zapewne sprawi, że bardziej będziemy polegać na lokalnych dostawcach. Oczywiście, nie da się i nie ma sensu robić wszystkiego samemu. Natomiast należałoby dążyć do tego, by w jakimś stopniu uniezależniać się od źródeł dostaw, które mogą być gwałtownie przerwane. Zapewne więc w zamówieniach pojawią się wymogi dotyczące korzystania przez dostawcę z lokalnych półproduktów czy podwykonawców. Co prawda godzi to w ideę wspólnego rynku, wolnego przepływu towarów i niedyskryminowania dostawców, ale i na to jest sposób. W Wielkiej Brytanii poradzono sobie z tym np. wpisując niską emisję dwutlenku węgla do warunków zamówienia. Zwiększało to szansę na wygraną przetargu przez firmy, które wykonywały zamówienia na miejscu, a nie sprowadzały towarów z drugiego końca świata.

Inne kwestie, nie tak oczywiste na pierwszy rzut oka

Brak konieczności przemieszczania się sporej części społeczeństwa – w związku z opisanym powyżej przejściem pewnych grup pracowników na pracę zdalną – to także mniej intensywny ruch drogowy. Mniejsze korki, mniejsze zanieczyszczenie powietrza. Nie przesadzałbym z oczekiwaniami, ruch nie zamrze, ale faktem jest, że jeżeli kilkaset tysięcy czy kilka milionów ludzi nie będzie musiało dwa razy dziennie podróżować w godzinach szczytu, to zmniejszymy korki, sprawimy, że środowisko do życia będzie nieco zdrowsze. Co więcej, powinno to się wszystko okazać tańsze, bo część pracowników nie będzie jeździć, a ci, co będą dalej jeździć, będą się poruszać szybciej. Nie będziemy więc zużywać tyle paliwa; co więcej – ci, którzy zostaną w domach nie będą tracić czasu na przemieszczanie się. W sumie powinno to więc dać nam spore zyski.

Z innych zdrowotnych kwestii: zapewne będziemy dużo częściej używać kart kredytowych. Mniejsza ilość gotówki przekazywanej z rąk do rąk to także dobry prognostyk dotyczący zdrowia. Jest też nadzieja, że nauczymy się żyć bardziej higienicznie w ogólnym sensie tego słowa. Będziemy się bardziej regularnie badać czy chodzić do dentysty, bo jak nagle odetną nam taką możliwość, to co wtedy robić? Zmienimy nawyki żywieniowe, zrozumiemy znaczenie aktywności fizycznej, zaczniemy dbać o własne zdrowie przez drobiazgi jak te opisane powyżej, czy też takie chociażby jak mycie rąk, nie-manipulowanie nimi przy ustach, czy nosie itp. A może ci panowie, którzy do tej pory tego nie czynili, nauczą się myć ręce po skorzystaniu z toalety?

Oczywiście, nie uważam, że to jakieś panacea, ale z pewnością, to nie byłyby złe zmiany z punktu widzenia zdrowia publicznego.

Zmiana kultury organizacji?

Część problemów i katastrof zdarza się w sposób nieplanowany. Nie jest winą rządzących, że koronawirus się pojawił. Ich winą może być to, co z tym robią/robili. Jeżeli reagują szybko i w sposób właściwy, są w stanie zminimalizować straty, do których i tak by doszło. Jeżeli rządzący udają, że problemu nie ma, zaczynają się problemy.

Brak świadomości co do skali zagrożenia związanego z problemem/katastrofą dyskredytuje przywódcę. Jak się nie rozumie, czym jest pandemia, to się nie powinno brać za rządzenie. Oczywiście, nie da się przewidzieć wszystkiego. Ale wraz z rozwojem sytuacji w innych krajach można zacząć robić pewne przybliżenia dotyczące tego, jak to może/będzie wyglądać w Polsce. Jedną z podstawowych umiejętności menedżerskich jest rozumienie finansowych konsekwencji podejmowanych decyzji. Ile osób zachoruje, jeżeli nie ujawnię pewnych danych / nie dokonam na czas niezbędnych zakupów (środków ochronnych, testów)? Ile to będzie kosztowało? Czy stać mnie na to, by położyć jedną którąś część populacji do szpitala? Czy mam na to środki? Ile testów należy robić? Itd...

Innym wyjaśnieniem braku reakcji na problem może być próba jego ukrycia. Ujawnienie problemu czy też skali problemu – zdaniem takiego ukrywającego – godzi bowiem w jego wizerunek (co, zapewne, miało miejsce w Chinach). Nadęte ego i pycha sprawiają, że nie akceptujemy krytyki i złych wiadomości. Tworzymy kulturę organizacyjną zabraniającą ujawniania faktów dla nas niekorzystnych. A jak się mimo wszystko ukażą, to zaprzeczamy im z całą mocą, albo kierujemy uwagę na jakiś temat zastępczy. Taka kultura organizacyjna sprawia, że ludzie boją się iść do szefa ze złymi wiadomościami, bo wiedzą, że zostaną za to ukarani. Boją się mówić prawdę, która jest dla rządzących niewygodna. Ludzie często nie lubią wchodzenia w konflikty, wolą odpuścić, zamiast się czemuś przeciwstawić. Nawet kiedy są przekonani, że dzieje się coś złego/nieprawidłowego. Jeżeli na to nałożymy karanie za ujawnianie prawdy, to nie ma chętnych (albo jest ich mało), żeby krzyknąć: „Król jest nagi!”, albo ostrzec, kiedy zauważą niebezpieczeństwo. Ostatnio pojawiają się kolejne doniesienia o karach czy zwolnieniach przedstawicieli personelu medycznego, którzy podzielili się z innymi informacjami o fatalnym stanie jednostek, w których pracują. Konsultantom (wysokiej klasy specjalistom, którzy raczej wiedzą, co mówią – i właśnie dlatego powołało się ich na te stanowiska) zakazuje się wypowiedzi publicznych.

Czy ktoś obroni tezę, że ludzie źle poinformowani będą się zachowywać racjonalniej / bardziej prawidłowo, niż ci, którzy są dobrze poinformowani? Czy można podać jakieś przykłady, że tak gdzieś było? Ludzie nawet w najlepszej wierze popełniają błędy, a co z tymi, którzy nie wiedzą tego, co powinni? Albo nie znają skali zagrożenia? Nie ma co siać paniki, nie ma co straszyć ludzi, ale zatajanie prawdy czy manipulowanie danymi nie poprawi sytuacji.

Wszystko to sprawia, że powinniśmy zacząć zmieniać kulturę organizacyjną, która jest jedną z przyczyn skali problemów, z jakimi przychodzi nam się zmagać. Złe rzeczy się dzieją. Każdy ma prawo do błędu. Ważne jest, byśmy się na tych błędach uczyli i nie popełniali ich w kółko.

Taka zmiana nastawienia oznacza także konieczność zbudowania większego wzajemnego zaufania. I, na przykład, większej wiary, że jakaś niezgodność nie jest wynikiem przekrętu, tylko ludzkiej omyłki, niewiedzy, albo czegoś przypadkowego. Od tego już krok do kolejnej ważnej zmiany: prowadzenia kontroli bez założeń, że kontrolowany na pewno jest zbrodniarzem.

Czy taka zmiana kultury jest możliwa? Na pewno jest piekielnie trudna. Ale – konieczna.

Marcin Kautsch – konsultant i trener w dziedzinie zarządzania w ochronie zdrowia i innowacyjnych zamówień publicznych, starszy wykładowca w Zakładzie Polityki Zdrowotnej i Zarządzania Instytutu Zdrowia Publicznego Wydziału Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Jagiellońskiego Collegium Medicum.

09.04.2020
Zobacz także
  • Karetki w kolejce
  • Koronawirus. Postawy Polaków
  • Wyciągnijmy wnioski z włoskiej epidemii
  • "Koronawirus jest jak rozpędzony pociąg"
  • Przygotuj się na nieznane
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta