Worldometers, czyli jabłka, gruszki i czereśnie

Maciej Biardzki
specjalnie dla MP.PL

W ostatnich dniach nasila się dyskusja o nieprawdziwych (?) danych przekazywanych w związku z epidemią COVID-19 w Polsce. Dyskusja toczy się w mediach tradycyjnych, społecznościowych. Sam wdałem się w kilka dyskusji na ten temat, często dość emocjonalnych. Może warto wylać na to wzburzone morze chociaż kilka kropli oliwy?


Fot. pixabay.com

Kwestia dopatrywania się nieprawdziwych statystyk ma moim zdaniem kilka przyczyn. Jedną jest uzasadniona poniekąd niewiara, że przy zaniedbywanym od lat systemie opieki zdrowotnej Polska notuje na tle Europy stosunkowo niewielką liczbę zachorowań i zgonów. Drugą – frustracja wielu pracowników systemu, którzy pozbawieni często środków ochrony osobistej, bez swobodnego dostępu do testów dla siebie i swoich pacjentów, podważają raporty Ministerstwa Zdrowia. Niebagatelną rolę odgrywa też rozgrzana do białości scena polityczna, na której każdy zarzut w stosunki do drugiej strony, zwłaszcza w kontekście wyborów, to ewidentna korzyść. A ponieważ od kilku lat zachowujemy się wobec siebie, według kolejnego twitterowego określenia, jak Hutu i Tutsi, tego typu zarzuty znajdują silny oddźwięk.

Powiem otwarcie – nie mam żadnych dowodów, aby bronić prezentowanych statystyk, ani żeby je podważać. Chcę jedynie porównać je ze statystykami prezentowanymi przez inne kraje i podywagować, czy podobne zarzuty można stawiać także tam. Bo może rozmawiamy tylko na poziomie emocji, z toksycznym wpływem na samą mobilizację do walki z wirusem?

Aby porównywać statystyki na całym świecie i w poszczególnych krajach można sięgnąć do wielu różnych informatorów. Czy to są dane z Johns Hopkins University, czy dane przedstawiane w serwisie worldometers.info, czy na corona-scanner.com – korzystają one z tych samych źródeł, choć prezentują je w nieco innych formatach i z różnym poślizgiem czasowym. A te źródła to raporty poszczególnych krajów na temat sytuacji epidemicznej tam panującej. Przejdźmy zatem do tych raportów.

Pierwszą i najważniejszą informacją jest liczba zachorowań w poszczególnych krajach. No właśnie, ale w raportach nie ma mowy o zachorowaniach, a o liczbie osób z potwierdzonym dodatnim wynikiem testu. A to są zupełnie inne, mówiąc językiem matematyki, zbiory. Z jednej strony są setki, tysiące, a może nawet miliony osób, którym z wielu powodów testów nie zrobiono, zaś SARS-CoV-2 się zaraziły. Z drugiej nieoszacowana jeszcze liczba osób, u których wykonywano testy o, ujmując rzecz eufemistycznie, dość niskiej swoistości i czułości. Część z tych osób, będąc zarażona, żyła w złudnym przekonaniu o zdrowiu, inna część została uznana za osoby chore, mimo że przyczyną ewentualnie zgłaszanych dolegliwości akurat nie był SARS-CoV-2. Dotyczyło to przede wszystkim grup osób badanych testami immunologicznymi dostarczanymi masowo z Chin, które według doniesień z wielu krajów były mocno niewiarygodne. Albo nie wykazywały przeciwciał u osób o niskiej wiremii, albo wykazywały przeciwciała przeciwko innym koronawirusom, dość popularnym także w Europie.

I właśnie już ta pierwsza raportowana wielkość wskazuje, jak wiele danych jest po prostu niebyt porównywalnych. W niektórych krajach, szczególnie biedniejszych, gdzie opieka zdrowotna stoi na niższym poziomie i liczba wykonywanych testów jest niska, liczba chorych jest niedoszacowana. W innych, które zaczęły masowe wykonywanie badań testami o niskiej jakości, mogła być wręcz przeszacowana. O tym, że ta obserwacja nie jest pozbawiona podstaw, świadczy inna przedstawiana statystyka – dotycząca liczby ozdrowiałych.

Z tym, że czas trwania choroby jest porównywalny dla obywateli różnych krajów, na razie chyba nie można polemizować. Póki co nie potwierdzono żadnych różnic pomiędzy rasami, płciami, a co dopiero pomiędzy obywatelami Polski, Niemiec, Francji czy innego kraju europejskiego. I tu się pojawia problem, ponieważ o wyzdrowieniu można mówić dopiero po dwukrotnym wykonaniu testu negatywnego, czyli nie immunologicznego, bo ten wykaże obecność przeciwciał, a  testu PCR. Z kolei pierwszy test wykonuje się wobec braku objawów klinicznych po 2 tygodniach. Czyli pierwszych potwierdzonych wyzdrowień można się spodziewać najwcześniej po ok. 3 tygodniach, z zastrzeżeniem, że dotyczy to osób z rozpoznaną choroba skąpoobjawową lub bezobjawową. Inaczej nie byłoby czasu na leczenie.

Tymczasem, analizując dane dostarczane przez przywołane wcześniej portale, można wskazać, że przynajmniej w kilku państwach, w tym Niemczech i Hiszpanii, liczba wyleczonych zaczynała wzrastać równo z liczbą wcześniejszych zachorowań po okresie właśnie 2 tygodni. Pytanie – czy wszyscy tam przechodzili swoje zachorowania skąpo- lub bezobjawowo, czy może wykonywane pierwotne testy były fałszywie dodatnie – zostawiam do przeanalizowania i odpowiedzi epidemiologom. Akurat w Polsce, jak w większości krajów, które oparły się przy rozpoznawaniu na testach genetycznych, opóźnienie raportowania sprawia, że dopiero teraz, w sześć tygodni od pierwszego zachorowania, liczba wyleczonych dziennie zaczyna osiągać liczby trzycyfrowe, a do równoległości krzywych opisywanych w Niemczech czy Hiszpanii nawet nie aspirujemy.

Kolejnym parametrem podlegającym analizie jest liczba zgonów. W tym bardzo wrażliwym parametrze ważne jest, jaką metodę przyjęło dane państwo. Czy raportuje zgony, w których przed śmiercią potwierdzono COVID-19, czy zgony z klinicznym podejrzeniem choroby, zgony z wykonanym badaniem sekcyjnym, zgony w szpitalach, w DPS-ach i ich ekwiwalentach w innych krajach, czy też zgony w domach. Powiedzmy szczerze, że to jest nieporównywalne, zwłaszcza, że niektóre kraje zmieniały w trakcie pandemii swoją metodologię liczenia zgonów. We Francji i w Hiszpanii pod wpływem opinii publicznej włączono do raportowania osoby zmarłe w domach starości, co dawało przerażające statystyki pojedynczych dni. Podstawową jednak przyczyną śmiertelności, której nikt nie kwestionuje, jest niedostosowanie systemów opieki zdrowotnej do możliwości udzielania świadczeń w warunkach intensywnej terapii, zwłaszcza dostępu do sztucznej wentylacji. To właśnie powodowało dramatyczną liczbę zgonów w Lombardii czy w regionie madryckim, ale też w krajach, gdzie aż tak gigantycznej ilości zachorowań nie było, czyli w Belgii, Holandii czy Szwecji. Myślę, że po okresie pandemii będzie trzeba zadać pytania, czy dotychczasowe rankingi EHCI miały jakąkolwiek wartość.

Następny parametr – testy. W Polsce podniesiony do rangi najważniejszego problemu, choć bez jakiejkolwiek analizy: jakie testy i komu. Jest oczywiste, że nie jest dobrze, szczególnie, że nie zapanowano nad logistyką typowania do testowania i samego wykonywania testów. Wykonywanie testów początkowo przez szpitale jednoimienne i SSE, przy pomocy mobilnych zespołów PR, absolutnie nie zaspokajało potrzeb na wykonywanie testów wszystkim zakażonym i podejrzewanym o zakażenie w sensownym terminie. Późniejsze umożliwienie ich zlecania przez inne szpitale to też tylko półśrodek. Zlecać testowanie powinni przede wszystkim ci, co są na pierwszej linii frontu – lekarze POZ. Ale, jak widać, wieloletni brak zaufania do ich umiejętności nie osłabł nawet w trakcie pandemii. Ale to temat na inny artykuł.

W Polsce można by wykonywać więcej testów – to oczywiste. Jednak wszystkim fanatykom „testologii” chciałbym zwrócić uwagę na kilka innych okoliczności. Pierwsza – to kwestia podnoszona wcześniej, czyli porównywania się z krajami, które rozpoznania oparły na testach RT-PCR, a tego ze statystyk nie widać. Druga – że ilość testów na populację można porównywać w określonym dniu epidemii, bo ich liczba z każdym dniem rośnie. Jeżeli w Polsce liczba ta z dnia na dzień wzrasta o ok. 300/mln mieszkańców, to w krajach w których epidemia zaczęła się np. 14 dni wcześniej niż u nas, ilość powinna być większa o ok. 4200/mln niż aktualnie w Polsce. I tak należałoby na to patrzeć. Przyjmując takie założenie i spoglądając na Wlk. Brytanie, Francję czy Japonię nie mamy się chyba czego wstydzić. Ani w kwestii ilości rozpoznanych przypadków, ani ilości wykonanych testów, ani zgonów.

Porównując statystyki z różnych krajów porównujemy tytułowe jabłka, gruszki i czereśnie. Brak standardu WHO w zbieraniu danych jest tego chyba główną przyczyną. Nie mamy na to wpływu, ale też nie możemy się w tym chaosie informacyjnym nurzać. Chyba, że chcemy z niego korzystać z powodów niekoniecznie związanych z rzeczywistą walką z epidemią.

Statystyki mają jednak jedną, niepodważalną wartość. Jeżeli kraje trzymają się swoich standardów, to można w nich obserwować trendy, które przekładają się na trend ogólnoświatowy. A te w kilku ostatnich dniach pozwalają mieć nadzieję, że przynajmniej podczas pierwszej fali pandemii to wirus zaczyna przechodzić do defensywy. I oby to okazało się trwałe, w Polsce, Europie i na całym świecie. I obyśmy do następnej fali byli lepiej przygotowani.

Maciej Biardzki jest lekarzem, menedżerem ochrony zdrowia i publicystą. Stale współpracuje z MP.PL.

22.04.2020
Zobacz także
  • Diagnostyka COVID-19: w szpitalach poprawa, w POZ system nie działa
  • Barometr epidemii (2)
  • Szczyt zachorowań w Polsce 27 kwietnia?
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta