Wydaje się, że szkoły są przygotowane na nowy rok szkolny – mówi minister edukacji narodowej na dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego. Trudno nie zauważyć paraleli z weselami – w ich przypadku również przedstawicielom rządu wydawało się, że będą bezpieczne.
Fot. Maciej Jaźwiecki / Agencja Gazeta
Dlaczego szkoły były zamykane, gdy liczba zakażonych w Polsce sięgała dwustu osób ogółem, a będą otwarte, gdy dzienny przyrost zakażeń to kilkaset (średnio siedemset) przypadków? Dariusz Piontkowski uważa, że powód jest prozaiczny – na początku nie byliśmy gotowi na zapewnienie opieki medycznej tym, którzy zakażenie przechodzą najciężej, trudno było też przewidzieć rozwój epidemii. – Kiedy okazało się, że jesteśmy w stanie zahamować gwałtowny rozmiar epidemii, to jako polski rząd zaczęliśmy zmniejszać obostrzenia. To dotyczy także szkół, bo skoro w innych dziedzinach życia możemy w miarę normalnie funkcjonować, to nie ma powodu, by szkoły były zamknięte, same szkoły nie zakażają – powiedział w rozmowie z poniedziałkową „Rzeczpospolitą”.
Szkoły nie zakażają, a bezpieczeństwo uczniów i pracowników placówek oświatowych i opiekuńczo-wychowawczych mają gwarantować regulaminy przygotowane przez dyrekcje szkół. Powinny być one – jak mówi minister – przedyskutowane również z przedstawicielami rodziców, co niestety nie jest regułą. Powód? Prozaiczny. Szkoły do ostatniego momentu czekały na wytyczne z MEN i od organów założycielskich – i na konsultacje i szerokie uzgodnienia zabrakło czasu.
Efekty? Do regulaminu funkcjonowania w czasie pandemii w jednej z warszawskich podstawówek (zapewne nie jest to wyjątek), zapisano – zgodnie z wytycznymi MEN i GIS – że „do szkoły może przychodzić tylko: uczeń/pracownik zdrowy, bez objawów wskazujących na infekcję dróg oddechowych, (w przypadku przewlekłych objawów alergicznych rodzic zobowiązany jest przedstawić dyrektorowi szkoły zaświadczenie lekarskie)”, zaś na listę objawów wpisano: podwyższoną temperaturę ciała, ból głowy i mięśni, ból gardła, kaszel, duszności i problemy z oddychaniem, uczucie wyczerpania, brak apetytu, brak węchu/smaku”. Sama lista budzi wątpliwości części doświadczonych nauczycieli, bo po pierwsze u małych dzieci (poza alergikami) jednym z pierwszych objawów infekcji jest katar. Ten jednak nie jest typowym objawem zakażenia SARS-CoV-2 (typowym, czyli zaobserwowanym u dorosłych), więc nie ma podstaw, by wpisywać go na listę.
Regulamin przewiduje też, że jeśli w trakcie dnia szkolnego nauczyciel zaobserwuje u dziecka niepokojące objawy (podwyższoną temperaturę ciała, ból głowy i mięśni, ból gardła, kaszel, duszności i problemy z oddychaniem, uczucie wyczerpania), uczeń zostanie odizolowany w odrębnym pomieszczeniu pod opieką pracownika szkoły wyznaczonego przez dyrektora. Rodzic zostaje niezwłocznie poinformowany telefonicznie o wystąpieniu u dziecka niepokojących objawów i jest zobowiązany do pilnego odebrania dziecka, zaś po odebraniu ze szkoły „dziecka z objawami chorobowymi ma obowiązek poinformowania dyrektora o wyniku badania ucznia przez lekarza”.
Tu zaczynają się problemy. Czy regulamin szkoły – który nie jest źródłem prawa – jest wystarczającą podstawą do tego, by nakazać rodzicowi udanie się z dzieckiem do lekarza? Wielu rodziców tak zapewne zrobi. Są jednak i rodzice, którzy zostawią dziecko w domu, zwłaszcza jeśli jego stan ich zdaniem lekarskiej interwencji nie będzie wymagać, ograniczając się do zalecanego leczenia infekcji wirusowych w sezonie jesienno-zimowym: odpoczynek, nawadnianie, lekkostrawna dieta.
Niewykluczone jednak, że tam, gdzie dyrektor nie może, pośle sanepid. Bo w tym samym regulaminie widnieje punkt, że o przypadkach dzieci z podejrzeniem zakażenia (zabranych przez rodziców/opiekunów ze szkoły z objawami infekcji) dyrektor informuje organ prowadzący, rodziców z klasy ucznia, u którego podejrzewa się zakażenie oraz Państwowego Powiatowego Inspektora Sanitarnego.
Reasumując: jeśli w czasie dnia szkolnego u ucznia (ale też pracownika szkoły) zostaną zaobserwowane objawy mogące świadczyć o zakażeniu, uruchamiane są dodatkowe środki bezpieczeństwa. A rodzice, którzy posłali dziecko potencjalnie chore do szkoły, muszą się liczyć z komplikacjami. Zderzą się też z realiami dostępności POZ: trudno zakładać, by poradnie podstawowej opieki zdrowotnej szeroko otworzyły drzwi przed pacjentami infekcyjnymi, zwłaszcza takimi, którym – ujmując rzecz zdroworozsądkowo – niebezpieczeństwo ciężkiego przebiegu zakażenia nie grozi.
Regulamin nic jednak nie wspomina o uczniach, u których rodzice zaobserwują niepokojące objawy – temperaturę, kaszel, trudności w oddychaniu etc. – i zgodnie z zaleceniami nie poślą ich do szkoły. W takiej sytuacji rodzic, czytając przygotowany dokument literalnie, nie musi powiadamiać ani wychowawcy, ani dyrekcji szkoły o przyczynach, dla których dziecko zostało w domu. Można więc śmiało wyobrazić sobie sytuację, że Jaś Kowalski, u którego w środę rano wystąpił kaszel i temperatura 38,5 stopnia, chodził do szkoły w poniedziałek i wtorek bez objawów infekcji, ale już zakażając – i nikt się o tym zawczasu nie dowie. Zawczasu, czyli zanim wirus dotrze do osób narażonych na ciężki przebieg zakażenia. Wszystko zaś odbędzie się zgodnie z regulaminem i wytycznymi.
– Wydawało się nam, że wesela będą bezpieczne – mówił na początku sierpnia Główny Inspektor Sanitarny. Nie były i nie są, o czym przekonała się najbardziej Małopolska, gdzie największe ogniska zakażeń związane były właśnie z uroczystościami weselnymi. Gdy więc na dobę przed pierwszym dzwonkiem minister edukacji mówi: „Wydaje się, że szkoły są przygotowane na nowy rok szkolny”, trzeba mieć nadzieję, że gdy Iga Kaźmierczyk, ekspertka z Fundacji Przestrzeń dla Edukacji, ocenia, że „szkoły to wesela razy 500”, nie ma racji. Byłoby lepiej, gdyby nie miała.