Barometr epidemii (61)

Małgorzata Solecka
Kurier MP

Choć wiosenna fala wyraźnie w Europie odpuszcza, nie ze wszystkich krajów dochodzą optymistyczne wiadomości. Kontynent znów patrzy z niepokojem na Wielką Brytanię, gdzie wzrost liczby nowych przypadków zakażenia obserwowany jest od dobrych kilku tygodni, a w ostatnich dniach wyraźnie przyspieszył. Indyjski wariant SARS-CoV-2 (Delta) odpowiada już za większą część zakażeń i zaczyna dominować nad „starym” (Alfa). Dlaczego powinno nas to obchodzić?


Fot. Roman Bosiacki/ Agencja Gazeta

Największy znak zapytania. Sytuacja w Wielkiej Brytanii. Odczyty nowych zakażeń w Wielkiej Brytanii zaczynają spędzać sen z oczu tamtejszym ekspertom, którzy wywierają naciski na rząd, by ograniczył czy nawet wstrzymał luzowanie obostrzeń, a na pewno – przyspieszył podawanie drugiej dawki szczepionki. Wszystko z powodu indyjskiego wariantu koronawirusa (według nomenklatury zalecanej przez WHO – wariantu Delta). W ostatnich dniach liczba nowych zakażeń zwiększała się o tysiąc w stosunku do dnia poprzedniego – w piątek 4 czerwca zakażeń było ponad 6,2 tysiąca, o trzy tysiące więcej niż we wtorek 1 czerwca. Z informacji płynących z Wysp wynika, że w tej chwili zakażenia są stwierdzane przede wszystkim u dzieci i młodzieży oraz osób stosunkowo młodych (rodziców zakażonych), zaś kluczowymi ogniskami zakażeń są placówki opieki wczesnoszkolnej. Jest też faktem, że liczba zakażeń nie przekłada się na liczbę zgonów – ta ciągle jest bardzo niska, ale eksperci podkreślają, że z oceną należy się wstrzymać 2-3 tygodnie. W tym momencie nie sposób przesądzić, czy rozprzestrzenianie się wariantu Delta będzie oznaczać tylko zakażenia, czy też wzrosną wyraźnie (pewien wzrost już odnotowano) hospitalizacje, a także w jakim stopniu odbije się to na najbardziej tragicznym bilansie, czyli zgonach. To, że epidemia ponownie znalazła się w fazie rozwoju potwierdzają dane przekazane przez grupę doradczą SAGE na temat wskaźnika R – wynosi on w Wielkiej Brytanii w tej chwili 1-1,2 (w zależności od regionu).

To wszystko dzieje się przy bardzo wysokim – patrząc na inne kraje Europy – poziomie zaszczepienia społeczeństwa. Przynajmniej jedną dawkę szczepionki otrzymało w Wielkiej Brytanii już niemal 59 proc. mieszkańców, w pełni zaszczepionych jest blisko 40 proc. Dla porównania średnia UE to odpowiednio niespełna 40 i 20 proc. Dane dla Polski – niecałe 38 proc. i 20,6 proc. Trudno się też spodziewać, by Polska miała wyższy od Wielkiej Brytanii, która przeszła pełne trzy fale pandemii, odsetek osób, które nabyły odporności w drodze przechorowania COVID-19. Można więc założyć, że jeśli wariant Delta trafi do Polski, znajdzie tu jeszcze bardziej sprzyjające warunki do ekspansji.

Dlaczego powinno nas to obchodzić? Grudzień 2020 roku, Boże Narodzenie, wariant brytyjski (Alfa). I to, co stało się później – bo chyba tylko Ministerstwo Zdrowia stoi (jeszcze) na stanowisku, że wzrost zakażeń, który zaczął się w lutym, nie miał związku z niekontrolowanymi przyjazdami Polaków z Wysp na Boże Narodzenie. Wakacje to ponownie czas odwiedzin i intensywnego ruchu między Wielką Brytanią i Polską. Będziemy mądrzy przed szkodą?

Największy sukces (?). Szczepienia. W środę 2 czerwca wykonano w Polsce ponad 638 tys. szczepień. Dzień wcześniej – ponad 451 tys. W piątek 5 czerwca – niemal 427 tys. Liczby te robią wrażenie, bo nawet mimo długiego weekendu uda się osiągnąć całkiem przyzwoitą tygodniową średnią. Skąd więc znak zapytania? Dane pokazują, że większość wykonanych w mijającym tygodniu szczepień to drugie dawki – widać to zresztą w danych zbiorczych, Polska z tygodnia na tydzień, nie jakoś spektakularnie, ale wyraźnie poprawia się względem unijnej średniej jeśli chodzi o poziom w pełni zaszczepionych. To przede wszystkim efekt skrócenia odstępu między pierwszą a drugą dawką szczepionki AstraZeneca. Pisaliśmy o tym już wcześniej – pozwoli to na utrzymanie stosunkowo wysokiego tempa szczepień, choć jest to zabieg wybitnie ekstensywny. Nie ma nowej jakości w szczepieniach, niestety. Mówi o tym wyraźnie również minister Michał Dworczyk, który przyznał w tym tygodniu, że tempo rejestracji na szczepienia znacząco spadło. Ma to swoje mierzalne efekty: ci, którzy chcieli się rejestrować na szczepienie w tym tygodniu, mogli to zrobić w wielu miejscach z godziny na godzinę. Szczepienie w dniu rejestracji staje się (smutną) normą. Smutną, patrząc jak ogromny jest odsetek osób niezaszczepionych pierwszą dawką.

Największe wyzwanie. Szczepienia. Czasy, gdy system rejestracji zawieszał się pod naporem szturmujących chętnych do szczepienia minęły. Minęły czasy, gdy ci, którym udało się zdobyć bliski termin szczepienia, byli gotowi przemierzyć sto, dwieście, a nawet i więcej kilometrów po swoją dawkę szczepienia. Minęły czasy, gdy oczekujący na szczepienie, dowiadując się, że punkt nie otrzymał na czas dawek, może i szemrali niezadowoleni, ale przede wszystkim upewniali się, że za dzień lub dwa zostaną zaszczepieni, bo przecież się zarejestrowali. Zakończył się, mówiąc inaczej, czas, w którym szczepili się wakcynoentuzjaści, osoby zdeterminowane – a może po prostu głęboko świadome, jak ważną rolę, indywidualnie i zbiorowo, w tłumieniu pandemii i ograniczeniu jej skutków mają szczepienia przeciw COVID-19. Teraz, z punktu widzenia osób odpowiedzialnych za realizację programu szczepień, rozpoczyna się czas prawdziwego wysiłku, którego nie sposób sprowadzić do oplakatowania miast wizerunkami sportowców i celebrytów. To czas na taką reorganizację systemu, w którym w warunkach więcej niż przyjaznych szczepionki nie tylko będą czekać na chcących się zaszczepić, ale będą – dosłownie lub w przenośni – wychodzić im naprzeciw. To czas, przywołując anegdotyczny, choć prawdziwy, przykład z Izraela sprzed kilku miesięcy, nagabywania przechodniów na ulicach, czy już się zaszczepili, bo jeśli nie, to wystarczy kilka kroków i można to mieć za sobą, bez rejestracji i bez formalności.

To również czas myślenia poza schematami i nawet niekiedy przeciw schematom. W USA w kampanię na rzecz szczepień przeciw COVID-19 włączyły się National Football League (50 biletów na Super Bowl dla kibiców, którzy podzielą się swoimi historiami o tym, dlaczego chcieli się zaszczepić) i drużyny baseballowe, które dla tych, którzy zaszczepią się preparatem J&J mają darmowe bilety na mecz. Miasta organizują darmowe koncerty dla zaszczepionych, a władze New Jersey poszły o krok dalej w myśleniu „out of the box” i wprowadziły program „shot and a beer”, fundując darmowe piwo każdemu, kto się zaszczepi. Do szczepień kuszą też niektóre sieci oferujące fast-foody, które również dla zaszczepionych mają nie do końca przecież (mówiąc najoględniej) zdrowe przekąski. Czy to dobry trop? Zanim ulegniemy prozdrowotnemu wzmożeniu (promocja alkoholu i śmieciowego jedzenia zdecydowanie nie powinna się kojarzyć z prozdrowotnymi działaniami), warto pamiętać: bez zaszczepienia odpowiednio wysokiego odsetka dorosłej populacji (szczepienia dzieci i młodzieży są tylko uzupełnieniem) nie ma mowy o opanowaniu pandemii. Jeśli nie chcemy wprowadzać szczepień obowiązkowych (a nie chcemy), trzeba przekonać do szczepień również tych, do których argumenty racjonalne i altruistyczne raczej nie trafią. Amerykanie to wiedzą. Nie musimy powielać ich rozwiązań, stwórzmy swoje. Byle – skuteczne.

Największa wątpliwość. Powrót do rządu. Były wiceminister zdrowia Janusz Cieszyński ministrem ds. cyfryzacji w KPRM. – Minister Cieszyński powinien mieć postawione pomniki w każdej gminie, bo udało mu się wprowadzić e-receptę – powiedział dziennikarzom były przełożony Cieszyńskiego, prof. Łukasz Szumowski.

Rzeczywiście, trudno odmówić Januszowi Cieszyńskiemu zasług na polu przyspieszenia wdrażania e-zdrowia. Można też zrozumieć, skąd takie słowa w ustach byłego ministra zdrowia – wiceminister Janusz Cieszyński był opoką i ostoją Ministerstwa Zdrowia, kierowanego przez Łukasza Szumowskiego, w pewnym momencie wydawało się wręcz, że nie ma obszaru, za który by – pośrednio lub bezpośrednio – nie odpowiadał. Kierowany był na naprawdę trudne odcinki – i dawał sobie radę.

Na jednym jednak poległ. Na polu zakupów pandemicznych, zwłaszcza – respiratorów. Z ogromnym prawdopodobieństwem nie z własnej winy i być może nawet wbrew swoim staraniom. Ujawnione w ostatnich tygodniach, dość przypadkowo, przez Najwyższą Izbę Kontroli zaangażowanie Agencji Wywiadu – które dziennikarze podejrzewali od roku – w proceder związany ze zleceniem firmie handlarza bronią operacji ściągnięcia do Polski 1,2 tysiąca respiratorów stawia całą sprawę we właściwym świetle, kierując reflektory raczej na Kancelarię Premiera i służby specjalne niż Ministerstwo Zdrowia. Jednak resortu, w którym pracował wiceminister Janusz Cieszyński, całkowicie wygumkować ze sprawy się nie da. Ktoś autoryzował dokumenty, ktoś zlecał przelewy i ktoś wziął na siebie odpowiedzialność za operację, która nie mogła się udać. Sprawa zakupu respiratorów daleka jest od wyjaśnienia, nie została jeszcze – również w sposób dosłowny – rozliczona. Śledztwo w sprawie cały czas się toczy – i wszystko wskazuje, że jeszcze potrwa. Czy to jest moment, żeby premier ściągał do KPRM nawet najbardziej sprawnego i politycznie zaangażowanego (to kolejny wielki atut ministra Cieszyńskiego, który nie raz i nie dwa występował wręcz jako „harcownik” przeciw opozycji) współpracownika?

07.06.2021
Zobacz także
  • Barometr epidemii (60)
  • Barometr epidemii (59)
  • Barometr epidemii (58)
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta