Barometr epidemii (10)

Małgorzata Solecka
Kurier MP

Niemal wszystkie kraje Unii Europejskiej szczyt pierwszej fali zakażeń mają za sobą. Niestety ECDC do wyjątków zaliczyła Polskę (i Szwecję). Są powody do niepokoju, zważywszy na fakt, że znacząca część Polaków zachowuje się tak, jakby wirus zniknął. Albo wręcz – wcale nie istniał. W zachowaniu rozsądku i rozsądnego dystansu nie pomaga gorący czas kampanii wyborczej.


Plaża nad jeziorem Rusałka w Poznaniu 13 czerwca 2020 r. Fot. Łukasz Cynalewski/ Agencja Gazeta

Największy sukces. Unia Europejska powoli żegna pierwszą falę epidemii SARS-CoV-2. Przytłaczająca większość krajów szczyt zakażeń zostawiła już za sobą, w niektórych państwach dziennie notuje się wręcz pojedyncze nowe zakażenia. Co prawda epidemiolodzy podkreślają, że epidemia zostaje w Europie, nadal obowiązują rygory sanitarne (i przede wszystkim – zdrowy rozsądek i poczucie odpowiedzialności), nie ma żadnych przesłanek by twierdzić, że cieplejsze temperatury osłabią koronawirusa, ale granice się otwierają, linie lotnicze zapowiadają wznowienie połączeń (co wyjdzie z tych planów, to zupełnie inna sprawa). Nie ma wątpliwości, że do drugiej fali, gdy ona nadejdzie, Unia Europejska i poszczególne kraje członkowskie będą przygotowane lepiej. Teraz czas na – nomen omen – głębszy oddech.

Niestety, nie dla wszystkich. Polska i Szwecja w raporcie ECDC z ostatniego tygodnia zostały wskazane jako dwa kraje, które jeszcze nie osiągnęły szczytu zakażeń, bo liczba nowych przypadków w ujęciu dwutygodniowym ciągle rośnie. W Szwecji – dlatego, jak stwierdzają unijni eksperci, że wykonuje się tam więcej testów. Przyczyn w przypadku Polski nie podano – być może dlatego, że nikt do końca nie rozumie, dlaczego nasz kraj, który w pierwszych dwóch miesiącach mógł uchodzić za jednego z koronawirusowych „prymusów”, na początku maja wpadł w turbulencje i nie potrafi opuścić strefy zagrożenia. W przeciwieństwie choćby do południowych i północno-wschodnich sąsiadów: 13 czerwca zarówno Litwa, Łotwa i Estonia, jak i Słowacja oraz Czechy miały jednocyfrowe odczyty nowych zakażeń. W Polsce było ich 440.

Największa porażka. Komunikacyjny chaos WHO. W połowie tygodnia opinię publiczną na całym świecie zelektryzowała informacja, że według Światowej Organizacji Zdrowia bezobjawowi nosiciele koronawirusa „rzadko zakażają innych”. Ponieważ media mają – nie od dziś to wiadomo – nadmierną skłonność do uproszczeń, w świat poszedł przekaz, że bezobjawowi nosiciele nie zakażają wcale.

Gdyby to twierdzenie było prawdą, cała strategia oparta na globalnym „wyłączeniu wtyczki” z życia gospodarczego i społecznego okazałaby się farsą. Jeśli bezobjawowi, których może być wśród wszystkich zakażonych nawet połowa, nie przekazują wirusa dalej, rację mieliby tylko ci, którzy postawili na rozsądne dystansowanie społeczne oraz szybkie wyłapywanie i izolację chorych.

Gdyby. Bo jednak nie było. WHO z kilkudziesięciogodzinnym poślizgiem zdecydowała się na coś w kształcie sprostowania, czy może raczej wyjaśnienia, stwierdzając, że doszło do nieporozumienia. Gdy dyrektor ds. technicznych WHO dr Maria Van Kerkhove mówiła, że „nadal wydaje się, że osoby bez objawów COVID-19 rzadko zakażają innych” wcale nie miała na myśli, że osoby bez objawów rzadko zakażają innych, bo są dwa rodzaje „cichej transmisji”. Można rozprzestrzeniać chorobę, gdy zakażenie przechodzi się bezobjawowo. Do cichej transmisji może także dochodzić, gdy jest się w okresie przedobjawowym. Obydwa rodzaje transmisji wirusa są trudne do zatrzymania – i tutaj zdecydowanie wygrywa strategia lockdownu (zwłaszcza, gdy nie dysponuje się odpowiednią bazą laboratoryjną i możliwościami szybkiego śledzenia kontaktów).

Jest oczywiste, że o koronawirusie wiemy coraz więcej, ale ciągle o wiele za mało. I nie ma nic dziwnego w tym, że pojawiają się – niekiedy wręcz w tym samym czasie – twierdzenia ze sobą zupełnie sprzeczne. Tym większą ostrożność powinny wykazywać instytucje, których przekaz może rzutować na podejmowane przez państwa, społeczności czy jednostki decyzje. Mowa jest srebrem, a milczenie złotem – to zasada, którą m.in. eksperci WHO powinni sobie wziąć głęboko do serca, zwłaszcza, jeśli mają zamiar zabrać głos w sprawie, która nie została wyjaśniona i udowodniona ponad wszelką wątpliwość.

Największy błąd. Jeśli przyjąć, że bezobjawowi nosiciele jak najbardziej mogą zakażać i zestawić to z faktem, że w Polsce nie minęliśmy jeszcze szczytu zakażeń, błędem jest to, że nie siedzimy w domach. A przynajmniej, że nie opuszczamy bezpiecznej przestrzeni w taki sposób, który minimalizuje ryzyko zakażenia. Najkrótszy przejazd komunikacją miejską, zakupy w sklepie, wejście w nieco bardziej zatłoczony rejon miasta może przyprawić o ból głowy nie tylko epidemiologów czy wirusologów, ale każdego, kto jest przekonany, że koronawirus ciągle z nami jest.

Błędem o trudnych do przewidzenia skutkach są spotkania wyborcze – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zwłaszcza w przypadku dwóch głównych kontrkandydatów liczba uczestników za każdym razem przekracza przepisowe 150 osób. Uczestnicy najczęściej nie mają masek (i raczej nikt im nie przypomina o tym, że powinni je mieć), stoją w prepandemicznym tłoku i – last but not least – krzyczą. Niepomni, że wydobywający się pod dużym ciśnieniem (a więc podczas krzyku, głośnego mówienia, śpiewu) areozol to optymalna droga zakażania. Jeśli przyjąć, że średni czas inkubacji to dziesięć dni, tuż przed pierwszą turą wyborów może dojść do skokowego wzrostu nowych przypadków koronawirusa. Błąd będzie mieć wówczas dwa wymiary – epidemiczny, ale też polityczny. Bo znaczące skoki na krzywej epidemii to przesłanka do decyzji o wyborach korespondencyjnych w niektórych rejonach kraju (przepisy nie przewidują limitów), lub wręcz – do wprowadzenia stanu wyjątkowego i przesunięcia wyborów.

Największe wyzwanie. Nieustannie – odmrażanie. Wbrew nadziejom i obietnicom Ministerstwa Zdrowia puszczone niemal zupełnie „na żywioł”. Bez, choćby, przebijającej się (a może wręcz jakiejkolwiek) kampanii edukacyjnej, adresowanej do poszczególnych grup społecznych. Efekt? W trzecim dniu egzaminu dojrzałości do wielkiej galerii handlowej zmierza grupa kilkunastu ubranych w galowe stroje maturzystów – bez masek, bez zachowania dystansu, za to z głośnym śmiechem i przekrzykiwaniem się. Ochrona – nie reaguje. W autobusach i tramwajach tłoku może nadal nie ma, za to co drugi pasażer podróżuje bez zakrycia nosa i ust. W sklepach i na bazarkach wystawione, obowiązkowo, butelki z płynem do odkażania – wyłącznie pro forma. Przy jednym stoisku powinny stać maksymalnie trzy osoby z zachowaniem dystansu, ludzie tłoczą się jak „przed koronawirusem”. Dystansowanie w kościołach jest fikcją (choć trzeba przyznać, że zdecydowana większość wiernych respektuje zakrywanie nosa i ust zwłaszcza tam, gdzie przypominają o tym kapłani). Lada moment bramy dla kibiców otworzą stadiony piłkarskie.

Gdzieś w tyle głowy kołacze się wyświechtane życzenie: „Obyśmy tylko zdrowi byli…”. Choć obawy, że to może nie wystarczyć, są coraz większe.

14.06.2020
Zobacz także
  • Barometr epidemii (9)
  • Barometr epidemii (8)
  • Barometr epidemii (7)
  • Barometr epidemii (6)
  • Barometr epidemii (5)
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta