Barometr epidemii (68)

Małgorzata Solecka
Kurier MP

Zegar tyka – przypomina minister zdrowia, odnosząc się do kolejnej fali pandemii, o której wiadomo tylko, że przyjdzie. Czy w tysiącach będziemy odliczać tylko liczbę dziennych zakażeń, czy też – liczbę hospitalizowanych, a w setkach, ponownie, zgony z powodu COVID-19? Patrząc na poziom zaszczepienia społeczeństwa, na stosunek do obostrzeń i na strategię testowania, a więc i wczesnej izolacji zakażonych, bardziej prawdopodobne wydają się czarne scenariusze.

Fot. Jakub Orzechowski/ Agencja Gazeta

Największe wyzwanie. Szczepienia. Francja, Grecja, Włochy – pierwsze kraje decydują się na rozszerzenie użyteczności certyfikatu covidowego na potrzeby rynku wewnętrznego, uzależniając możliwość korzystania z części usług od wykazania albo uodpornienia, albo – negatywnego wyniku testu w kierunku SARS-CoV-2. Decyzja przyniosła spektakularny przyrost liczby rejestracji na szczepienia – co tylko dowodzi, że przynajmniej część osób, które do tej pory się nie zaszczepiły, potrzebuje dodatkowego bodźca, by podjąć decyzję pozytywną. W niedzielę w ślady Francji, Włoch i Grecji poszła Słowacja – parlament uchwalił zmianę w przepisach, która pozwoli uzależnić możliwość korzystania z części usług od posiadania certyfikatu covidowego.

Ale jest i ciemna strona tej sytuacji, w postaci wielotysięcznych, gwałtownych protestów ulicznych, a nawet – co odnotowano we Francji – ataków na punkty szczepień. Przeciwnicy rozwiązań zmierzających do podwyższenia poziomu zaszczepienia zarzucają rządzącym pogwałcenie prawa wyboru, demonstrując pod hasłami obrony prawa do wolności.

Być może dlatego polskie władze dość sceptycznie podchodzą do pomysłu użycia certyfikatu covidowego jako narzędzia promocji szczepień. Gdy prezydent Macron ogłasza, że szczepienia są najlepszą przepustką do normalności i możliwości korzystania z pełni usług (choćby przysłowiowego croissanta i kawy), a ci, którzy myślą, że będą mogli na koszt podatnika co trzy dni robić testy, srodze się mylą, bo od jesieni testy PCR będą płatne, minister zdrowia Adam Niedzielski woli nęcić niechętnych szczepieniom Polaków (niechętnych, a może tylko słabo zmotywowanych) wizją płatnego szczepienia. Temu mają służyć deklaracje, że do końca września szczepienia pozostaną bezpłatne, a potem – się zobaczy, mogą przestać takie być. Czemu ma to służyć, nie do końca wiadomo (zwłaszcza, że jest raczej oczywiste, że płatna mogłaby być co najwyżej usługa szczepienia). Ale nie jest tak, że rządzący Polską całkowicie wykluczają wprowadzenie podobnych rozwiązań – wiceminister zdrowia zapowiada, że być może wstęp do szpitali będą mieć wyłącznie ci odwiedzający, którzy przedstawią nie tylko certyfikat covidowy, ale wręcz zaświadczenie o pełnym zaszczepieniu. Zresztą pierwszy krok już został poczyniony: Narodowy Instytut Onkologii kilka dni temu ogłosił właśnie przywrócenie opcji odwiedzin. Możliwość taką mają jednak jedynie w pełni zaszczepieni, a regulacja zyskała akceptację resortu zdrowia.

Protesty we Francji i Włoszech dotyczą też obowiązkowych szczepień dla personelu sektora ochrony zdrowia. Ten jest, przynajmniej tak wskazują dane wyjściowe, z połowy lipca, zaszczepiony przeciw COVID-19 w mniejszym stopniu niż polski – ale czy jest tak naprawdę, nie wiadomo. W Polsce bowiem ministerstwo posługuje się danymi dla zawodów medycznych (nie wszystkich, nie wiadomo dlaczego pominięto ratowników medycznych). Oczywiście, to dobrze wygląda, gdy widzi się, że pierwszą dawkę szczepienia przyjęło ponad 92 proc. lekarzy, a 90 proc. z nich jest już w pełni zaszczepiona – ale skądinąd wiadomo, że szpitale i przychodnie to nie tylko lekarze, nie tylko pielęgniarki (tu niezaszczepionych jest zresztą więcej, bo ok. 20 proc.), nie tylko diagności czy fizjoterapeuci.

Na razie i w tej sprawie rząd nie podejmuje decyzji, choć jednocześnie padają deklaracje, że takiego kroku nie można wykluczyć. O ile bowiem w przypadku wielu państw Europy Zachodniej poziom zaszczepienia społeczeństwa powoli zmierza do 70 proc. ogółu populacji (Dania, Norwegia, Wielka Brytania, Holandia, Belgia, Hiszpania już przekroczyły granicę 65 proc. zaszczepionych minimum jedną dawką), a maleńka Malta zaszczepiła ponad 88 proc. swoich obywateli, w Polsce możemy się „pochwalić” odsetkiem 47 proc. obywateli, którzy otrzymali przynajmniej jedną dawkę szczepionki – i na razie czarno na białym widać, że program szczepień zmierza – szybko – ku stagnacji. Jeśli zawiodą najnowsze środki zaradcze (system motywacji dla poradni POZ i nagrody dla kół gospodyń wiejskich), w połowie sierpnia szczepienia praktycznie staną, bo w tej chwili na drugą dawkę czeka niecałe 3 proc. populacji. Co gorsza, o czym pisaliśmy wielokrotnie – w przededniu wzrostów zakażeń, czyli kolejnej fali napędzanej przez wariant Delta, mamy fatalną strukturę demograficzną owej niespełna połowy zaszczepionych, z ogromnymi lukami wśród grup senioralnych.

Największe wyzwanie. Znoszenie obostrzeń. Europa patrzy na eksperyment brytyjski, czyli znoszenie obostrzeń przy ogromnych dziennych liczbach nowych zakażeń. Statystyki ciężkich przypadków, wymagających hospitalizacji, oraz zgonów ciągle wyglądają korzystnie, choć brytyjscy lekarze alarmują o szybkim zapełnianiu się miejsc na pediatrycznych oddziałach intensywnej opieki medycznej – szybkim, bo dziecięcych łóżek OIOM w żadnym kraju nie ma wiele.

Jednak sytuacja w Wielkiej Brytanii jest złożona i przed wyciągnięciem wniosków trzeba uwzględnić kilka czynników. Po pierwsze, niemal 70 proc. zaszczepionych minimum jedną dawką, w tym 55 proc. w pełni – i są to osoby najbardziej narażone na ciężki przebieg COVID-19, bo Brytyjczycy szczepili bardzo starannie populację od najstarszych roczników. To ma kluczowe znaczenie dla utrzymywania kontroli nad liczbą hospitalizacji i zgonów i świadczy o wysokiej skuteczności szczepionek (w tym szczepionki AstraZeneca) w konfrontacji z Deltą. Po drugie, intensywne testowanie. Wielka Brytania ze wskaźnikiem 3,5 mln testów na milion mieszkańców, przy ogromnej populacji, jest absolutnym światowym liderem testowania – a w sytuacji, gdy wiadomo, że w pełni zaszczepieni przeciw COVID-19 sami mogą się zakażać wariantem Delta i mogą wirusa przekazywać jako bezobjawowi, ma to kluczowe znaczenie. Powinno mieć kluczowe znaczenie zwłaszcza dla polskich decydentów, bo u nas ciągle, co do zasady, kierowane są na testy osoby z objawami COVID-19. Przesłanką do znoszenia obostrzeń nie może być nawet najwyższy poziom zaszczepienia (osiągnięcie którego i tak nam, przynajmniej na razie, nie grozi), jeśli nie będziemy mieć wydolnego i dobrze zaprojektowanego systemu testowania i śledzenia kontaktów.

Największa porażka. Społeczna odpowiedzialność. Włochy, Grecja, Hiszpania, Portugalia – Polacy, przebywający na wakacjach na południu Europy lub stamtąd wracający, podkreślają ogromną dyscyplinę, a w zasadzie samodyscyplinę mieszkańców tych krajów, jeśli chodzi o przestrzeganie rygorów sanitarnych, w tym obowiązku zasłaniania nosa i ust. Tam, gdzie jest to bezwzględnie wymagane (pomieszczenia zamknięte, środki transportu publicznego) i tam, gdzie za założeniem maski przemawia zdrowy rozsądek (duże zagęszczenie i brak możliwości zachowania odpowiedniego, czyli dwumetrowego, dystansu). Do polskich kurortów SARS-CoV-2 wydaje się nie mieć wstępu, a w każdym razie przekonani są o tym i miejscowi, i przede wszystkim wypoczywający. Masek nie ma wcale, sporadycznie pojawiają się na brodach czy nadgarstkach, jako pandemiczny, trochę magiczny, rekwizyt. Niewiele lepiej jest w dużych miastach. W warszawskim transporcie zbiorowym większość osób jednak maseczki zakłada (choć ogromna część nosi je nieprawidłowo, nie zadając sobie np. pytania, dlaczego wirus miałby ominąć odsłonięty nos). Centra handlowe i sklepy już dawno zapomniały o pilnowaniu, by klienci przestrzegali tego najbardziej oczywistego, wydawałoby się, obowiązku. Problem polega na tym, że Polacy zdają się w większości nie wierzyć w skuteczność ochrony, jaką zapewniają prawidłowo nakładane i stosowane, maseczki. A rząd nie zrobił niewiele – jeśli w ogóle cokolwiek – by stosunek do zakrywania ust i nosa nie zależał od wiary, tylko od wiedzy.

Nie pomagają, z pewnością, doniesienia o kolejnych aferach czy też nieprawidłowościach z maseczkami w tle. Po zakupie felernych maseczek od instruktora narciarstwa, transporcie horrendalnej ilości śmieciowych maseczek największym samolotem świata przyszedł czas na projekt Polskie Szwalnie, który miał zadziwić świat wydajnością i jakością produkcji. Wyszło – jak zwykle. Onet.pl ustalił, że zmarnowano ponad ćwierć miliarda złotych publicznych środków na maseczki z fatalnej jakości materiału, które nie nadają się do ochrony przed COVID-19. – Firmy, które podpisały umowy z rządową Agencją Rozwoju Przemysłu, wpadły w kłopoty finansowe. Kto stoi za projektem? Były kierowca śp. Kornela Morawieckiego, 25-letni przyjaciel domu Morawieckich i syn posła PiS – doniosły media. Rząd zaprzecza, ale doniesienia dziennikarzy nie zostały wyssane z palca, bo faktem jest, że maseczki z projektu nie trafiły do dystrybucji – duża część z nich została wysłana na Białoruś (!). Pikanterii sprawie dodają przecieki z rządowej korespondencji mailowej (czyli skrzynki Michała Dworczyka), zgodnie z którymi niepełnowartościowe maseczki miały być, na polecenie premiera, przekazywane szkołom.

26.07.2021
Zobacz także
  • Barometr epidemii (67)
  • Barometr epidemii (65)
  • Barometr epidemii (64)
  • Barometr epidemii (63)
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta