Toast wzniesiony po obu stronach kordonu, koncert kobziarzy dla kolegi, który nie może opuścić swego miasteczka, rozmowy pod bacznym okiem patrolu wojska - tak wygląda życie 50 tys. mieszkańców czerwonych stref we Włoszech uznanych za ogniska koronawirusa. Według mediów ta przymusowa izolacja potrwa prawdopodobnie do 15 marca.
Od prawie dwóch tygodni jedenaście miejscowości w rejonie między Lodi i Padwą w Lombardii i Wenecji Euganejskiej jest odciętych od świata, ponieważ doszło tam do licznych zakażeń wirusem, zachorowań i zgonów. W czerwonej strefie znalazły się między innymi takie gminy, jak Codogno, Castiglione d’Adda i Casalpusterlengo.
Na mocy rozporządzenia rządu z 23 lutego obowiązuje zakaz wstępu do tych miasteczek i ich opuszczania. Dróg dojazdowych pilnują dziesiątki patroli policji i wojska. Wpuszczają tylko pojazdy najważniejszych służb, a także samochody dostawcze, które dowożą żywność do nielicznych otwartych tam sklepów.
Nie wszyscy jednak respektują zarządzenie Rady Ministrów. Jak podała prasa, już 18 osobom postawiono zarzuty próby ucieczki z czerwonych stref.
Zawieszona tam została niemal całkowicie działalność firm, zamknięto większość zakładów pracy, żłobki, przedszkola i szkoły, nie działa transport publiczny.
Mieszkańcom zalecono, by ograniczyli wychodzenie z domu. Większość osób w maseczkach ochronnych chodzi na zakupy. Życie towarzyskie toczy się na placach w tych małych miejscowościach, gdzie ludzie spotykają się, by porozmawiać, wymienić przydatne informacje, wesprzeć się nawzajem psychicznie w poczuciu kompletnej izolacji.
Ta wyjątkowa sytuacja, w jakiej znalazło się kilkadziesiąt tysięcy ludzi sprawia, że starają się też w nadzwyczajny sposób pokonać coraz bardziej doskwierające im skutki ograniczeń swobody poruszania się.
Telewizja RAI pokazała scenę z Lombardii, gdzie w patrolowanej strefie między zamkniętym miasteczkiem a "resztą świata" spotkała się grupa przyjaciół z obu stron, by wieczorem zachowując odległość wznieść toast i wypić razem piwo.