Opuszczona garda

28.09.2020
Małgorzata Solecka
Kurier MP

Ryzyko, że przekroczymy możliwości systemu, jest wysokie. Jeśli utrzymamy wskaźnik R na poziomie 1,3, epidemia będzie się rozwijać i szczyt osiągnie w pierwszym kwartale 2021 r. – mówi Tadeusz Jędrzejczyk, specjalista w dziedzinie zdrowia publicznego, były prezes NFZ.

Tadeusz Jędrzejczyk. Fot. Włodzimierz Wasyluk

Małgorzata Solecka: W sobotę Polska pod względem całkowitej liczby zakażonych przegoniła Chiny...

Dr Tadeusz Jędrzejczyk, specjalista w dziedzinie zdrowia publicznego, były prezes NFZ, obecnie dyrektor Departamentu Zdrowia Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego: Oczywiście według oficjalnych statystyk, które – zwłaszcza w przypadku Chin – trzeba traktować z dużą dozą nieufności. Mimo zastrzeżeń nie ulega wątpliwości, że powinno to dać do myślenia.

Daje? Od początku września mamy strategię celowanego testowania. Takiej nie ma praktycznie nikt w Europie, a na świecie – przede wszystkim kraje Dalekiego Wschodu, które nakładają na nią zaawansowane śledzenie kontaktów społecznych, z użyciem najnowszych technologii.

Sama strategia celowanego testowania to decyzja uwzględniająca przede wszystkim ograniczone zasoby i w tym sensie ograniczonego wyboru Ministerstwa Zdrowia, gdzie je skierować, nie jest sama w sobie złą decyzją. Opiera się ona na założeniu, że samo testowanie nie zatrzymuje choroby czy też precyzyjniej: rozprzestrzeniania się wirusa. To może zatrzymać tylko zmiana zachowania osób, które tego wirusa mają lub mogą mieć – czyli przestrzeganie zasad izolacji, kwarantanny. Skupienie się na testowaniu osób objawowych jest też konsekwencją założenia, że pacjenci bezobjawowi mają mniejszy udział w transmisji wirusa, chociaż z drugiej strony – jest ich zdecydowanie więcej.

W ciągu lata jednak nie zorganizowano dostatecznie sprawnego systemu śledzenia zakażeń, nadal brakuje ludzi, środków łączności, analizy danych i kontroli wydawanych decyzji. Zaangażowanie potencjału lekarzy rodzinnych mogłoby pomóc i to był potencjalnie rozsądny sposób – ale także przyszedł za późno, żeby pracę POZ można było przeorganizować, a przede wszystkim także uzupełnić kadrowo do nowych zadań. Podsumowując: samo utrzymanie systemu testowania w obecnych okolicznościach i tak niewiele by pomogło.

Zgoda, testowanie nie zatrzymuje wirusa. Ale jednak aby zmienić zachowanie – czyli na przykład pozostać w domu w izolacji – trzeba wiedzieć, że się jest zakażonym.

Ale w kwarantannie już nie, bo kwarantanną są objęte osoby przed testowaniem, a teraz – po tym, jak odstąpiliśmy od wykonywania u nich testów – osoby, które mogły się zakazić, bo miały kontakt z wirusem, ale nie mają żadnych objawów. Dopiero w momencie ich pojawienia się są kierowane na testy. I tak, trzeba to sobie jasno powiedzieć: decyzja, że nie będziemy testować wszystkich, którzy mieli okazję się zakazić, niesie ze sobą ryzyko dla otoczenia. Zwłaszcza, że na tym etapie epidemii rozwiązania, jakie stosujemy w nadzorze epidemiologicznym, nie wystarczają do utrzymania kontroli nad kwarantannowanymi.

To jednak może jest to zła decyzja?

To jest decyzja reaktywna wobec faktu, że zakażeń będzie przybywać. Może nie lawinowo, ale bardzo wyraźnie. I ona oznacza zgodę, że będziemy wyłapywać mniej zakażeń – to oczywiste. Dlatego niesie ze sobą ryzyko. Po stronie korzyści jest racjonalizacja wydatków na testy. Musimy się pogodzić z tym, że nakłady mamy ograniczone i efektywność kosztowa jest ważnym elementem każdej podejmowanej decyzji. Bo zwiększenie liczby testów o kilkadziesiąt procent nie niesie ze sobą analogicznego wzrostu wykrytych zakażeń. Zwiększając testy powiedzmy o 100 proc., możemy wykryć 15-20 proc. więcej zakażonych. Mniej więcej oczywiście. Wirus się już rozprzestrzenił, jesteśmy rzeczywiście na innym etapie epidemii. Nie powstrzymaliśmy go...

… jak to zrobiła Nowa Zelandia.

Nie. Przez różne decyzje – te centralne i indywidualne, dotyczące wakacji, wesel, braku wiary w zakładanie masek – wirus krąży od pewnego czasu bardzo swobodnie. I pewne konsekwencje już widać. Co prawda Ministerstwo Zdrowia uspokaja, że dla wszystkich pacjentów z COVID-19 są łóżka i sprzęt, ale prawda jest taka, że w niektórych regionach szpitale działają już blisko 100 proc. swoich możliwości. Takie sygnały dochodziły z Małopolski, teraz taka sytuacja jest w województwie kujawsko-pomorskim i na Pomorzu. I nie chodzi o same łóżka, ale przede wszystkim o specjalistyczną kadrę medyczną. Co z tego, że są wolne łóżka, gdy brakuje lekarzy i pielęgniarek? A jak może nie brakować, gdy w Gdańsku w czerwcu mieliśmy jednoczasowo maksymalnie piętnastu pacjentów, a w tej chwili jest prawie stu pięćdziesięciu hospitalizowanych?

Rośnie liczba hospitalizowanych, rośnie liczba osób pod respiratorami, rośnie też liczba zgonów. Przyzwyczailiśmy się do tego, że umiera dziennie „nastu”, a tymczasem w ostatnich dniach są to liczby znacząco powyżej dwudziestu a w sobotę resort podał informację o zgonie 32 pacjentów.

W pierwszych tygodniach epidemii podkreślałem konieczność ochrony wrażliwej populacji. Brak masek, brak dystansu, „powrót do normalności” – którym ministerstwo tłumaczy wzrost zakażeń – ma właśnie taką cenę. Oznacza opuszczenie gardy i brak ochrony, albo niewystarczającą ochronę – dla osób, które zakażenie z racji wieku i chorób współistniejących przejdą bardzo ciężko lub po prostu go nie przeżyją. Tak trzeba czytać te rosnące statystyki zgonów.

strona 1 z 2
Zobacz także
  • Problem kadrowy
  • Stan krytyczny
Aktualna sytuacja epidemiologiczna w Polsce Covid - aktualne dane

COVID-19 - zapytaj eksperta

Masz pytanie dotyczące zakażenia SARS-CoV-2 (COVID-19)?
Zadaj pytanie ekspertowi!